Alice Cooper, Joe Perry i Johnny Depp – kiedy masz w składzie takie nazwiska, to tak naprawdę nic nie musisz, za to możesz wszystko.
Członków Hollywood Vampires prawdopodobnie wcale nie interesują słupki sprzedaży, recenzje czy poklask publiczności. Przecież i tak każdy wydawca chciałby mieć tę ekipę w swojej stajni – co by nie nagrali, marketing zrobi swoje, wieść się rozniesie. Zresztą koszty nagrań czy dystrybucję mogliby pokryć z własnej kieszeni. Alice Cooper i Joe Perry nie są może dla młodzieży już takiej ligi wabikami co dawniej, ale do Johnny’ego Deppa wciąż wzdychają miliony, nawet mimo tego, że jesteśmy prawdopodobnie świadkami zmierzchu tego bożyszcza Hollywood, a może i przekształcenia w wampira właśnie, czyli gwiazdę nie pierwszej już świeżości. A Depp w wydaniu gwiazdy rocka? Myślę, że tłumy tego od dawna pragnęły, bo i wizerunek artysty jak najbardziej tu pasuje.
Na albumach słychać, że ekipa nie ma ciśnienia na tworzenie rzeczy wielkich. Brzmi to raczej w duchu koleżeńskiego grania, z którego wynikło kilka mniej lub bardziej udanych fragmentów muzyki, którymi Hollywoodzkie Wampiry postanowili się podzielić. Być może z łaski, może dla poklasku, a może ot tak, bo mogli. „Rise” jest od debiutu ciekawszy, bo w większej części zawiera materiał skomponowany przez Wampiry, ze sporą pomocą producenta Tommy’ego Henriksena. Z coverów mamy punkujący "People Who Died" Jima Carrolla, „You Can't Put Your Arms Around a Memory” Johnny’ego Thundersa zaśpiewany przez Perry’ego i naprawdę fajną wersję “Heroes” Davida Bowie, trochę w stylu stadionówek U2. Również liczba gości została mocno ograniczona, bo do współpracy zaproszono wyłącznie Jeffa Becka i Johna Watersa w utworze "Welcome to Bushwackers" – żwawym, pachnącym country rockiem, boogie i klasycznym rock’n’rollem, typowym spelunowcem dla bywalców tanich, przydrożnych knajp.
Wampiry lubią pobawić się gatunkami, nie zważając na spójność krążka, a mimo wszystko „Rise” brzmi bardzo charakterystycznie – przede wszystkim za sprawą brudnych i zwyczajowo niechlujnych wokali Alice’a Coopera. Jego styl unosi się nad całością materiału, a takie numery jak rozhulany „I Want My Now”, ociekający masywnym bluesem „Who’s Laughting Now” czy imponujący mielącym, grunge’owym riffem „The Boogieman Surprise” spokojnie mógłby podpisać własnym nazwiskiem, bo mają w sobie coś z horror-rockowego cyrku Coopera. Vintage’owo charczą też gitary, czuć w nich bluesową szkołę i sound brudnego, ciężkiego rocka. Idealnie wypadł fragment solówki grany slide w „New Threat” czy partie klawiszy w „Mr. Spider”.
Natomiast totalnie nie łapię końcówki płyty, gdzie pojawia się odpustowy quasi-dowcip „We Gotta Rise” i przedziwny, totalnie nie pasujący do krążka, recytowany „Congratulations” – ten ostatni sprawia wrażenie wepchniętego na siłę, bo panowie już po odsłuchu materiału stwierdzili, że mają prawie godzinny materiał i ani sekundy skrzypek. Pomiędzy utworami pojawiają się też miniaturki, które mogłyby być interesującym rozwiązaniem, gdyby tylko cokolwiek wnosiły do całości. Tymczasem tu oderwane od konceptu, egzystują w swoim świecie i ostatecznie sprawiają wrażenie zupełnie bezsensownych. Wystarczyło je troszkę pociągnąć.
„Rise” w gruncie rzeczy to jednak przyjemna, niezobowiązująca, oldschoolowa płyta dla tych, którzy lubią klasyczny hard rock z bluesowym feelingiem, grunge i rozbuchany horror-rockowy teatr Coopera. Kilka chybionych pomysłów i mniej nośnych momentów nie zaciera wrażenia obcowania z fajną muzyką.