Road Chronicles: Live!
Gatunek: Rock i punk
Tę bluesową maszynę napędziło kilka znamienitych nazwisk. Na regularnych krążkach tria wystąpili choćby: Steve Lukather, Robben Ford, Billy Gibbons, Warren Haynes, Walter Trout czy Chris Duarte. A zespół bez większych problemów można połączyć też z takimi nazwiskami jak Joe Bonamassa, Eric Gales, Doyle Bramhall II czy Gary Clark Jr.. Śmietanka.
W regularnym składzie trochę mniej spektakularnych informacji. Na basie Fabrizio Grossi, a perkusję otłukuje Kenny Aronoff, czyli tak jak to było na studyjnych "West of Flushing, South of Frisco" (2016) i "Californisoul" (2017). Zmiana nastąpiła na stanowisku gitarzysty i wokalisty. Do tej pory odpowiedzialnym za te aspekty był Lance Lopez, ale od stycznia 2018 roku Supersonic Blues Machine zaopatrzyli się w usługi Krisa Barrasa, bluesmana z przeszłością w MMA, który pracuje również na własne nazwisko w szeregach Kris Barras Band (niedawno ukazał się album „The Divine and Dirty”). Składem uzupełnionym o gościnny udział Billy'ego Gibbonsa (ZZ Top) bluesowa maszyna wyruszyła w pierwszą europejską trasę w roli głównego zespołu (zahaczyli również o Polskę), co stało się przyczynkiem do nagrania albumu koncertowego „Road Chronicles” zarejestrowano podczas występu we włoskim mieście Brugnera 20 lipca 2018 roku.
Biorąc pod uwagę, że nagrania pochodzą z jednego show, to trudno zrozumieć dlaczego nie postawiono na w pełni koncertowy charakter wydawnictwa. Zamiast tego, pomiędzy utworami mamy wyciszenia, które burzą odbiór płyty i zwyczajnie zacierają ciągłość widowiska sprawiając wrażenie raczej koncertowego best of the best, zamiast koherentnego wydarzenia. To samo ostatnio zrobili Pearl Jam (na „Let's Play Two”), ale i Kult (na „Made in Poland”). O ile jednak wspomniane wydawnictwa to kolejno dodatek do filmu oraz składanka z różnych koncertów, to według wydawcy nagrania z całego „Road Chronicles” pochodzą z gigu zagranego we Włoszech, tym bardziej trudno znaleźć jakieś logiczne argumenty dla tego typu zabiegów.
Trwająca niemal 80 minut płyta sprawia wrażenie zachowawczej. Oczywiście w pełni profesjonalnej, porządnie zrealizowanej, ale bez choćby krzty szaleństwa. Jak robota sprawnego rzemieślnika, który jednak tę swoją pracę zna na tyle, że nie chce niczego w niej zmieniać. Zresztą takie był też oba studyjne krążki Supersonic Blues Machine – że fajnie, przebojowo, ładnie pobuja, ale bez iskry i wielkich momentów. Zespół ma dwie płyty wypchane dobrze zaaranżowanymi, pogodnymi numerami, ale żadnego wielkiego jeszcze nie napisał. Tu również brakuje interakcji z widownią, zwariowanych improwizacji czy po prostu dobrej zabawy. Po prawdzie najlepiej wchodzi ta część płyty, gdzie na scenie pojawia się Gibbons, czyli od zz topowego „La Grange” aż do „Going Down”. Właśnie w tych momentach Supersonic Blues Machine wychylają się z podkolorowanego bluesem rocka do przyprawionego rockiem bluesa.
Największy jednak zarzut, to ten, o którym pisałem już wcześniej. Totalny brak spójności poprzez wyciszenia pomiędzy poszczególnymi kawałkami. Wydawnictwo koncertowe tak wyglądać nie powinno.