Gdyby zaledwie kilka chwil przed nowym solowym albumem Jordana Rudessa „Wired For Madness” nie ukazał się krążek „Distance Over Time”, to bez większych obaw, mówiłbym, że mamy do czynienia z najlepszą płytą muzyków Dream Theater od lat. Może nawet ponad dziesięciu.
Z końcem lutego świta Johna Petrucciego wydała jednak premierowy album, który zupełnie niespodziewanie okazał się bardzo dobry, a już na pewno o wiele lepszy od mielizn z ostatnich parunastu wiosen jakie ukazywały się pod banderą Dream Theater. W chwili obecnej nie jestem już więc taki pewien, czy „Wired For Madness” to rzeczywiście najlepsze co wyszło z Teatru Marzeń od ponad dekady. Powiedzmy, że waham się z wyborem. To zresztą mało istotne, który krążek jest lepszy. Grunt, że oba trzymają naprawdę niezły poziom, sporymi momentami wręcz zachwycający. O ile słuchacz pozwoli się porwać konwencji.
Bo zasadniczy problem z muzyką Jordana Rudessa jest taki, że przerost formy nad treścią jest tu wręcz gargantuiczny. Klawiszowiec Dream Theater miesza w stylistycznym tyglu niczym szalony naukowiec, serwuje kolejne wirtuozerskie fragmenty, z których po prawdzie wynika niewiele, bo w istocie brakuje im melodii. Ten berek po klawiszach syntezatorów jest esencją „Wired For Madness”, a jednocześnie nic do płyty nie wnosi poza kolejnymi minutami upływającymi na słuchaniu jak Rudess… za przeproszeniem… robi sobie dobrze na klawiszach. Wystarczy spojrzeć na tytułową suitę, podzieloną na dwie części, a łącznie trwającą ponad pół godziny. To co się tam dzieje, mogłoby przerazić nawet osobnika z osobowością mnogą. Fusion, funk, jazz, muzyka klasyczna, rock, prog-rock, metal, prog-metal czy jakieś przedziwne próby elektroniczne na podobieństwo na dobre już chyba martwego dub-stepu. Wszystko to w jednym utworze, chyba tylko z kurtuazji nazywanym suitą, bo w rzeczywistości to połatany z niepasujących do siebie elementów koszmarek.
Jeśli Rudess rzeczywiście aż tak bardzo potrzebował się popisywać, to zdecydowanie lepiej wyszło mu to w instrumentalnych „Drop Twist” i „Perpetual Shine”, które przynajmniej trzymają się jakiegoś tematu – nie dostają przedziwnych muzycznych ataków wścieklizny i schizofrenii. Niemniej najlepiej smakują utwory śpiewane: nostalgiczna fortepianówka „Off the Ground”, w której Rudess śpiewa trochę jak Roger Waters. W mocno melancholijnych klimatach utrzymany jest też „Just for Today” i jest to numer z naprawdę niezłą melodią. W „Just Can’t Win” czuć trochę bluesa, trochę funku, a dzięki fortepianowej solówce i imitującym wybuchy dęciaków klawiszom, również jazzu. Natomiast zamykający album „Why I Dream” to kolejna próba przeniesienia jazzu w fusionowe klimaty Rudessa, a salonowa solóweczka na pianinie robi całkiem niezłe wrażenie.
Właśnie dlatego na samym początku wspomniałem o konwencji. Bo przecież było wiadomo, że Rudess za klawiaturą będzie szalał, popisywał się i próbował wykręcić rekordy w bieganiu palcami po klawiszach. Oczekiwanie od niego czegoś innego, to tak jakby oczekiwać, że w swoich czasach Emerson Lake Palmer też przestaną improwizować. Abstrahując jednak od instrumentalnych dźwiękotrysków trzeba powiedzieć, że znalazło się tu kilka bardzo dobrych linii wokalnych (prócz Rodessa śpiewa chociażby James LaBrie) i kilka wyśmienitych gitarowych solówek w wykonaniu Johna Petrucciego, Joe Bonamassy, Vinnie Moore'a czy Guthrie Govana. Do współpracy Rudess zaprosił również trójkę perkusistów: Marco Minnemanna, Roda Morgensteina i młodziutką Elijah Wood. Lista gości wygląda imponująco. Produkcja to również robota ze światowej ekstraklasy. Jeśli zaś idzie o muzykę jako całość… cóż, to wciąż najlepsza płyta muzyka Dream Theater, prawdopodobnie od czasów „Octavarium”, ale nadal nie wiem czy lepsza niż „Distance Over Time”.