Czyżby szykowała się na polskiej scenie nowa fala grunge’owego grania? „Penny Dreadful” to już chyba trzecia w ostatnim czasie płyta po „Swans and Lions” (Cochise) i „Blackfire” (Whitewater) pełnymi garściami czerpiąca z estetyki mającej swój początek w Seattle.
Grunge’owe korzenie gdańskiego Spitfish da się dostrzec zarówno w nonszalancko i z lekka dekadencko prowadzonych wokalach występującego pod pseudonimem śpiewającego basisty Borisa Karloffa (to oczywiste nawiązanie do kultowego odtwórcy wielu ról w przedwojennych horrorach, w tym ikonicznego potwora Frankensteina), jak i potrafiących siarczyście zamielić gitarach Cyrila Delevanti (kolejna aluzja skierowana w kierunku czarno-białych filmów grozy).
Z drugiej strony sama grupa przyznaje się do inspiracji brzmieniami horror-rockowymi, ale raczej nie tymi spod batuty lekko kabaretowego Alice Coopera czy wyraźniej popowego Ghost. Mnie bardziej przypomina to utwór „Pet Sematary” zespołu Ramones (do horroru na motywach Stephena Kinga) albo ostatnią płytę The Damned („Evil Spirits”), na której brytyjscy punkowcy zabawiali się z konwencją i groteskową melodyką muzyki filmowej ze starych straszydeł. Na „Penny Dreadful” takie aluzje również się pojawiają (mrocznie poprowadzona gitara w „Swallow the Dust”, klawiszowy motyw w „Lost”), ale w gruncie rzeczy w samej muzyce nie ma ich znowu tak dużo – więcej nawiązań da się zauważyć w tekstach czy pseudonimach muzyków.
Spitfish więc równie mocno co z grunge’a, czerpią również z ramonesowego punk rocka – nawet cover Neila Younga „Hey Hey, My My (Into the Black)” bardzo wyraźnie wpisuje się w tę stylistykę. W konstrukcji utworu mamy tu często zależność na linii grunge’owy riff i punkowa gitara pod wokalem. Całkiem nieźle instrumentalnie radzi sobie niejaki A.J. – perkusista, potrafiący grać zarówno bardzo gęsto i masywnie, popisuje się fajnymi przejściami, ale doskonale też radzi sobie z prostą, punkową motoryką.
Gdańszczanie pomysł na zespół bez wątpienia mają, tym bardziej, że przecież taki Ghost przyjął się bardzo dobrze. Do tego dochodzi sceniczny, tajemniczy image z maskami, potrafiący przykuć uwagę. Jednak debiutancki mini-album, trwający niespełna pół godziny, nie uchronił się typowych dla debiutów błędów. Przede wszystkim technicznych, zaczynając od dość płaskiego, mało angażującego brzmienia obdzierającego materiał z dynamizmu – o ile przy perkusji to tak bardzo nie przeszkadza, to gitary są trochę za mocno ścięte, za mało soczyste. Całość też wyraźnie syczy, co doskonale słychać przy zakończeniach utworów.
Nie ma oczywiście mowy o tragedii, ale wydaje się, że jeszcze trochę z materiału można było wycisnąć. Mnie gryzie przede wszystkim wspomniany brak dynamiki, przez co materiał zlewał mi się trochę w jedną masę i utrudniał wyłapywanie co ciekawszych momentów, sprawiał też wrażenie nieco zbyt monotematycznego stylistycznie. Wyobraźnia mi przy tym podpowiada, że na scenie te kawałki muszą brzmieć świetnie.