That’s the Spirit
Gatunek: Alternatywa
Po co najmniej bardzo udanym "Sempiternal", fani Brytyjczyków zastanawiali się, czym zespół zaskoczy na kolejnym albumie.
Zaprezentowany rok temu singiel "Drown" pokazał, że Bring me the Horizon bliżej do stadionowego grania, niźli do metalowej młócki. Z perspektywy czasu, ten mimo wszystko pomostowy numer, stanowiący łącznik między nośną, popową twarzą grupy, a jej metalowym obliczem, jest słabym wyznacznikiem tego, co zespół zamierzał pokazać na "That’s the Spirit". A tu, proszę państwa, dzieje się wiele i to bez metalowego, a co dopiero metalcore’owego ciężaru.
Za sprawą nowego członka zespołu, Jordana Fisha, dotychczas prokurującego piekielnie uzależniające taneczne beaty w Worship, panowie skręcili w stronę alternatywnego rocka i dobrze rozumianego popu. Kiedy muzycy z Sheffield mówili w wywiadach, że czeka ich nowe otwarcie, nie kłamali. To, co słyszymy na piątym krążku grupy bardziej nadaje się do przedstawienia Opener’owej publiczności, niż fanom deathcore’a. Zaznaczam jednak, że nawet ci, którzy karmią się młócką, mogą na tym krążku znaleźć coś dla siebie. Bring me the Horizon inteligentnie przemyca agresywne smaczki i dzięki nim dalej obcujemy z zespołem, który przecierał szlaki dla milionów bandów na całym świecie.
"That’s the Spirit" oferuje słuchaczowi pełne spektrum doznań i gatunkowej rozpiętości. Mamy tutaj quasi-walec, ocierający się o materiał sprzed kilku lat "Happy Song", który zwłaszcza w końcówce przypomina nam, z jakim zespołem mamy do czynienia. Wieńczący numer breakdown z pewnością doprowadzi publiczność w klubach do spazmów radości, ale nie on, jest tu daniem głównym. Dzięki doskonałej opiece Fisha w roli producenta, panowie docierają nawet do EDM ("Doomed"), przechodzą do niemal pościelowego, radiowego wyciskacza łez ("Follow You"), by ostatecznie dobić "prawdziwych fanów" dwoma absolutnie genialnymi hitami. Pierwszy, mroczny i utrzymany w mocno linkin parkowej konwencji "Run", to bezapelacyjnie jeden z najlepszych utworów w całej karierze zespołu. Jeśli chodzi o ładunek emocjonalny, postawiłbym go tuż obok "Seen It All Before" z "Sempiternal". Kto lubi ów numer, ten doskonale wie o co chodzi. Nie sposób uwolnić się od głównej melodii, a tekst, jak mało który na płycie, rzeczywiście przemawia do człowieka.
Numer dwa, gwóźdź do trumny dla zwolenników stricte metalowego Bring me the Horizon to wieńczący krążek "Oh No". Biorąc pod uwagę tekst, utwór jest chyba żartem, ale z drugiej strony piosenka, która mogłaby się znaleźć na płycie Breathe Carolina jest najlepszym przykładem uniwersalności obecnej inkarnacji pionierów deathcore’a. Mocno taneczny vibe kawałka z pewnością sprawdzi się na dużych scenach, gdzie o pląsy w metrum 4/4 nie trzeba się nawet starać. Dodajmy do tego całkiem zgrabnie wplecioną elektronikę i mocny rytm i w rezultacie otrzymujemy doskonały koncertowy banger. Kolejny numer dla rozgłośni radiowych, a zarazem jeden z moich faworytów. Koledzy z innych, konkurencyjnych zespołów od czasu do czasu pokazują, że mają jaja; co prawda wtedy, gdy nagrywają covery popowych utworów, tymczasem tu, praktycznie bez gitary elektrycznej, za to z wykorzystaniem saksofonu, syntezatorów i kilku sampli, panowie kradną serca słuchaczy czymś, o czym metalcore’owcy często zapominają - prostotą.
Co z rockowym pazurem i "dołożeniem do pieca"? Są i takie strzały, choć "True Friends" i "Avalanche" nie są kompozycjami wybitnymi. Co więcej, tylko ten pierwszy nosi znamiona Bring Me The Horizon sprzed paru lat, co z pewnością niektórych fanów ucieszy, innych zaś zmartwi. Uważam, że "That’s the Spirit" jako całość, choć zbliżona do dokonań Linkin Park czy Papa Roach broni się sama, fani szybko podzielą się na dwa, zwalczające się obozy. Dla pierwszego z nich, energia "Throne" będzie wyznacznikiem tego, jak zespół powinien brzmieć w przyszłości, a drugiego, odejście od metalcore’owego ciężaru przekreśli dalszą egzystencję kapeli.
Ja wiem jedno. Ten zespół, jak mało który, czy to w mainstreamie czy w metalu w ogóle, może robić co chce. Z krążka na krążek idą o krok dalej rozwijając skrzętnie skrywane pomysły. Chciałbym widzieć minę Jony Weinhofena, który ze swoim I Killed The Prom Queen niefortunnie znajduje się w pozycji zespołu aspirującego nawet nie do pierwszej, a do drugiej ligi. Chłop swym odejściem z szeregów formacji z Sheffield przekreślił szanse na prawdziwą karierę. Po prostu ma czego żałować.
Podsumowując, Bring me the Horizon dla metalcore’owego światka sukcesywnie staje się podręcznikową definicją ewolucji w stronę czegoś lepszego, większego. Areny stoją przed nimi otworem, czekam zatem na wspólne koncerty - najpierw klubowe z Karnivool, Syqem i Butterfly Effect, a potem z Linkin Park. W pełni na to zasłużyli.
Grzegorz "Chain" Pindor