Kilka lat temu, a dokładniej przy okazji premiery „F.E.A.R”, giganci nu-metalu i amerykańskiego rocka z Papa Roach dowiedli, że nadal potrafią grać ciężko, nośnie i z doskonałym wyczuciem aktualnych trendów.
Ba, mieli nawet jeden piekielnie dobry, niemal djentowy numer „Falling Apart”, i wszystko wskazywało na to, że kwartet przeżyje drugą, wściekłą młodość. Niestety już dwa lata później okazało się, że były to płonne nadzieje, a grupa postanowiła (nie po raz pierwszy w karierze) zwrócić się w stronę mainstreamu, dając upust swoim stadionowym zapędom. Ten kierunek kontynuowany jest na najnowszym „Who Do You Trust?”, krążku, który pod wieloma względami mógłby być albumem-lekcją dla choćby Thirty Seconds to Mars, gdyby ci pamiętali, do czego służą gitary.
I tu dochodzimy do największej wady nowego, niestety miałkiego Papa Roach. Jeśliby rozpatrywać ten krążek przez pryzmat pop-rocka i hip-hopu to owszem, mamy do czynienia z pierwszorzędnym materiałem, który powinien okupować listy przebojów. Nie odbieram grupie talentu i wszechstronności prezentowanej w utworach, ale kolejne odsłuchy albumu utwierdzają mnie w przekonaniu, że to muzyka może i owszem dla mas, a nawet na duże hale („Come Around”), ale raczej dla bardzo młodego, naiwnego odbiorcy. Gdyby jednak skupić się na „mocnych” punktach płyty, to jest na punkowym i odstającym od reszty „I Suffer Well” i alt-rockowym (Twenty One Pilots!) „Maniac”, słuchacz powinien zadać sobie pytanie, czy aby ktoś nie robi sobie jaj. Gros płyty to naprawdę lekkie piosenki i uważam, że obecny, „nowy” kierunek zespołu nie przewiduje takich zrywów. Mimo to doceniam chęć pokazania się (nie po raz pierwszy) z innej, nieoczekiwanej strony. Duża w tym zasługa aż trzech producentów „Who Do You Trust?” i sporych pokładów zaufania fanów.
Z mojej perspektywy słuchacza, dla którego Papa Roach to obecnie tylko duża, ale muzycznie już niewiele mówiąca nazwa, obcowanie z tym albumem jest czymś na kształt muzyki w tle. Wpadającej w ucho i nic poza tym. Dla niedzielnych słuchaczy szeroko pojętego rocka może być zupełnie odwrotnie, i wcale nie będę miał im tego za złe. Jeśli posłuchacie „Feel Like Home” zrozumiecie o co chodzi.