Piszę tę recenzję z wewnętrznej potrzeby. Od wydania tej płyty wylałem na nią trochę pomyj w konwersacjach i dysputach. Chociaż mówiłem również dobre słowa na "The Paramour Sessions" tu i tam (wszak miała dla mnie parę "momentów"), to jednak miałem ten album w głębokim poważaniu. A wystarczyło posłuchać go "uchem a nie brzuchem", zrozumieć. I wtedy wychodzi - kurcze, ciężko mi to przechodzi przez palce, ale popularna wśród nastolatek "tepsa" to płyta udana!
Z czym wiąże się to święte oburzenie na "The Paramour Sessions", które zalewało jadem niewinne serduszka fanów Papa Roach? Otóż wiąże się z faktem, iż podczas wydania tej płyty wydawało się, że Amerykanie się sprzedali. Jeszcze niedawno śpiewali "fuck your money", by potem nakręcić MTV'owy do bólu teledysk do "...To Be Loved". Kojarzeni byli z ciężko rockowymi klimatami, by na zdjęciach około-tepsowych wyglądali na screamo-loverów. No i te balladki na albumie...Nagłe zmiany wizerunku i kierunku bywają ciężkie do zrozumienia dla fanów. Ale życie toczy się wciąż naprzód, ewolucji nie da się powstrzymać. Papa Roach spróbowało, i cóż, miliony fanek nie mogło się mylić.
"The Paramour Sessions" zaczyna się od dla jednych groteskowego, dla drugich sztandarowego utworu "...To Be Loved". Chociaż rap pojawiający się na początku kawałka brzmi bardziej jak pastisz, niż jak serio nawijka, to jednak lubię tego singla! Ma on moc, szczególnie na koncertach. A ileż mocy ma drugi w rozpisce "Alive ('N Out of Control)"! Kompozycja ta nawet oferuje coś na kształt solówki gitarowej.
Po "Crash" zaczynają się schody nie dla przejścia dla mnie jeszcze parę miesięcy temu. "World Around You" na początku zniesmaczył mnie sympatycznym brzmieniem gitar, ale teraz doceniam tę kompozycję. Ma wiele klimatu i fajną końcówkę, udany refren i ogólnie sprawia pozytywne wrażenie. A że trochę zbyt pozytywne...Nic to.
Wyważenie smętów z czadem często powraca na "The Paramour Sessions". Czy jest to wielki hit z tego albumu, czyli "Forever", czy "What Do You Do?" z zaskakującą zmianą tonacji na koniec większość tych wolniejszych kawałków ma do zaoferowania coś magicznego. Jak np. "Roses on my Grave", z partią orkiestry! Ale Papa Roach nie zapomniało również, że potrafią przygrzmocić jak Gołota, w np. "I Devise My Own Demise", który to song swą dzikością skutecznie porywa w chocholi tan.
Papa Roach ma taką magiczną zdolność, że nieważne w jakiej stylistyce tworzy, tworzy przyciągające uwagę kawałki. Magia. Albo talent. Kiedyś mówiłem, że "The Paramour Sessions" to byłby dobry album dla jakiejś debiutującej kapeli, nie dla takich wyjadaczy. Ale czemu tak sądziłem nie wiem... Wszak muzyka dzieli się tylko na dobrą i złą.
Grzegorz Żurek