Kilka dni temu rozmawiałem z jednym z kolegów z redakcji na temat polskiej sceny około post-rockowo/metalowej i doszliśmy do wniosku, że pomimo szerokiego uznania dla większości nazw z okresu ubiegłej dekady, kilka zespołów przespało swoją szansę.
Do tego grona (według mnie mimo wszystko trochę niesłusznie) zalicza się śląska formacja Forge of Clouds. Zaczynali w tym samym czasie co m.in. Moanaa czy Tides from Nebula, i nie wiem czego zabrakło, aby odnieść prawdziwy sukces, bo czysto muzycznie, jako nasza polska kalka Isis/Pelican wypadali naprawdę przyzwoicie. Zrzućmy zatem wszystko na karb braku stabilności w składzie (zwłaszcza na pozycji wokalisty) a następnie na szarą codzienność i brak odpowiedniej motywacji. Przyszedł jednak czas, aby zmienić ten stan rzeczy. W zespole pojawiła się nowa krew, a stare pomysły nabrały zupełnie nowego szlifu.
(above) to trzeci album grupy i pierwszy ze stojącym za mikrofonem Susłem (Mentor, J.D Overdrive), który ku nie tylko mojemu zaskoczeniu, całkiem sprawnie odnalazł się w przytłaczających, post-metalowych walcach. W zasadzie lwia część tego materiału nie jest ekstremalnym, ciężkim graniem, a raczej próbą sił na bardziej eksperymentalnym polu. Im mniej tutaj oczywistych odniesień do wyżej wspomnianych nazw (dodałbym jeszcze Russian Circles) tym lepiej. Mimo iż, parafrazując słynną wypowiedź z filmu „Rejs”, podobają się te melodie, której już kiedyś słyszeliśmy, to w najbardziej stonowanych, spokojnych, a przez to dusznych momentach („Father Knows Best”), Forge of Clouds pokazują, że w, delikatnie mówiąc, skostniałym gatunku i oklepanej formule, da się chwycić za serce bez wplatania chmary elektronicznych smaczków i brzmienia ośmiostrunowych gitar. Spora w tym zasługa nowego nabytku, który momentami kieruje zespół w rejony bliższe Palms/Deftones (posłuchajcie czystych wokali w „In Sickness, Not In Health”), ale nie szarżuje z pomysłami, dość bezpiecznie odmieniając oblicze grupy.
A skoro mowa o brzmieniu, (above) stoi w kontraście do większości dzisiejszych post-metalowych produkcji. Zresztą, żeby daleko nie szukać, panowie nie chcą ani brzmieć ciężej niż krajanie z Obscure Sphinx ani przestrzenniej niż Spoiwo. Kolejne riffy mają za zadanie wciągać słuchacza w depresyjne bagno, a cyzelowany i oszczędnie kładziony rytm wprowadza pierwiastek transowości. Nie ukrywam, że właśnie ostatni elementu soundu (above) podoba mi się najbardziej, tym bardziej, że trzeci longplay Ślązaków pozbawiony jest jakichkolwiek znamion cyfry i studyjnych sztuczek. Album wymagający, momentami może zbyt leniwie rozwijający tematy, ale warto przysiąść i wejść w ten świat bez oczekiwań.