Piękne, trochę niepewne wrześniowe popołudnie. Słońce zachodzi szybciej, niż zwykle. W powietrzu unosi się jakaś niewypowiedziana magia.
Wkładam do odtwarzacza płytę zatytułowaną "The Division Bell", którą w 1994 roku wydała grupa Pink Floyd. Moje dziś następuje kilka lat później od tego wydarzenia. Zamykam oczy, odliczam kolejne sekundy, do których rytmicznie dostosowuje się bicie mojego serca i tchnienia duszy. Pomieszczenie, w którym słucham muzyki wypełnia magia porównywalna do wrześniowego popołudnia. Wraz z kolejnymi, jakże delikatnymi partiami utworu otwierającego albumu ("Cluster One"), doświadczam czegoś wyjątkowego. To uczucie, które na zawsze wpłynie na mój gust muzyczny. To jeden z wyjątkowych albumów Pink Floyd, który jednak nie zawsze bywa odpowiednio doceniany w mediach, czy wśród społeczności słuchaczy. Tymczasem "The Division Bell" to wielkie dzieło, bez wątpienia bliskie poziomem do największych nagrań kapeli w jej najbardziej widowiskowym składzie.
Album zarejestrowany w 1993 roku doczekał się wydania dokładnie 28 marca 1994 roku, czyli w czasach gdy Europa odważnie zrzucała z siebie jarzmo resztek komunizmu. Czternaste dzieło Pink Floyd nie jest jednak materiałem politycznym, choć kilka jego utworów (np. "A Great Day For Freedom") bywało w tej materii wykorzystywanych, choćby w kontekście bratobójczej wojny w Jugosławii w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Zresztą nawet David Gilmour, jeden z wybitnych autorów "The Division Bell", na niezapomnianym polskim koncercie w Gdańsku w 2006 roku wykorzystał fragmenty tego dzieła w kontekście przeobrażeń jakie nastąpiły w Polsce na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych.
W każdym razie "The Division Bell" to przede wszystkim album o problemach społecznych, a ściślej o kryzysach w komunikacji międzyludzkiej. Bywa, że kłócimy się o wszystko, a w krajobrazie tych kłótni istnieją takie uczucia jak miłość, przyjaźń, koleżeństwo, nienawiść, wrogość, czy też niechęć. O tym głównie na swoim krążku opowiada grupa - o różnych wymiarach braku komunikacji, również tych osobistych, na co wpływ miały nieuregulowane stosunki pomiędzy Davidem Gilmourem a nieobecnym w Pink Floyd Rogerem Watersem. Wiele osób doszukiwało się w tekstach na "The Division Bell" osobistych wycieczek Gilmoura wobec ex-kolegi z zespołu, ale niekiedy były to interpretacje idące zbyt daleko. Zresztą obecność na płycie Polly Samson (ówcześnie dziewczyny, następnie małżonki Gilmoura), czyli autorki lub współautorki wielu tekstów, przełożyła się na fakt, iż duża część słów na "The Division Bell" opowiadała właśnie o relacjach uczuciowych tej pary.
Tymczasem w sensie instrumentalnym większą część utworów na "The Division Bell" napisali David Gilmour i niejako przywrócony do składu Rick Wright, który choć brał udział w poprzednim albumie Pink Floyd ("A Momentary Lapse Of Reason"), oficjalnie do składu kapeli powrócił dopiero w związku z czternastym materiałem. Ponadto rękę kompozycyjną przyłożyli Nick Laird-Clowes, Anthony Moore i Bob Ezrin. Ten ostatni był także współproducentem albumu wraz z Gilmourem. Większość nagrań odbyło się w londyńskim Britannia Row Studios, ale album oczywiście nie wziął się znikąd.
Jeszcze w styczniu 1993 roku Gilmour, Mason i Wright zaczęli jammować w Britannia Row Studios i barce mieszkalnej Astoria, a wkrótce potem wsparł ich basista Guy Pratt. Sesje przebiegające w kolejnych miesiącach okazały się niezwykle produktywne, bowiem pozwoliły skomponować materiał trwający przeszło godzinę, a duża część niewykorzystanych utworów weszła też po latach na skądinąd fascynujący krążek "The Endless River". Podczas jammowania regularnie rozrastał się skład twórców "The Division Bell", a płyta stopniowo nabierała kształtu. Nick Mason zauważył jednak w 2005 roku, że płyta ta była tworzona trochę na zasadzie koncepcji domowej, w której bardzo zacieśniły się stosunki pomiędzy trójką klasycznych członków zespołu. Nie bez wpływu na zacieśnianie relacji pomiędzy Gilmourem, Masonem i Wrightem była też postawa wściekłego Watersa, dyskredytującego wszelkie poczynania Pink Floyd w tamtym okresie... znowu więc dochodzimy do problemów w komunikacji międzyludzkiej, o czym tak pięknie opowiada "The Division Bell". W jego skład weszło jedenaście utworów.
Cluster One
To około sześć minut przestrzennego, niezwykle uspokajającego motywu dźwiękowego, wywodzącego się ze wspólnego jammowania Gilmoura i Wrighta. Wstępne, trudniejsze do zidentyfikowania dźwięki, są podobno zapisem elektromagnetycznego szumu wiatru słonecznego. Lepiej to zjawisko potrafią wytłumaczyć fizycy. Za to delikatna gitara prowadząca Gilmoura i piękne tło klawiszowe, a następnie też partie wiodące Wrighta stworzyły niezapomniane otwarcie albumu. W tej minimalistycznej, jakże poruszającej kompozycji wystarczyło w zasadzie kilka szarpnięć instrumentalnych, aby na wieczność zapisała się w pamięci słuchaczy. Niewymuszona subtelność i czyste piękno.
What Do You Want From Me
Bezpośrednio z "Cluster One" wyłania się "What Do You Want From Me", będący pierwszym śladem obecności Polly Samson na "The Division Bell". To utwór utrzymany pomiędzy rockiem a bluesem. Twórcą takiego zamysłu był David Gilmour, który zapragnął stworzenia numeru z wpływami bluesa z Chicago. Efekt jest niezły, bowiem "What Do You Want From Me" to jeden z tych utworów, dzięki któremu od razu przypominamy sobie o tym albumie. Warto dodać, że ze świetnej strony zaprezentował się basista Guy Pratt, trzymając w rękach dość gorący w tej grupie instrument - gitarę basową. Natomiast w warstwie lirycznej gorzkiemu tekstowi, zarzutom wobec trudności w porozumiewaniu się z innymi ludźmi, towarzyszą retrospektywne zapisy kłótni, jaka odbyła się pomiędzy Gilmourem a Samson. To jeden z przykładów problemów w komunikacji międzyludzkiej, o której opowiada płyta.
Poles Apart
O komunikacji opowiada też "Poles Aparat", choć w tym przypadku adresatami słów wyśpiewanych przez Gilmoura są bardzo konkretne osoby, tj. Syd Barrett i Roger Waters, z którymi wokalista i gitarzysta próbował się w ten sposób porozumieć (... może usprawiedliwić?), niejako też poszukując katharsis wobec wspólnej trudnej przeszłości. Sam utwór, napisany przez Gilmoura, Polly Samson i Nicka Lairda-Clowesa, oferuje kilka zapadających w pamięć motywów gitarowych. Jego swobodna, niemalże usypiająca atmosfera, nabiera tempa po dość kuglarskim złamaniu struktury. O "Poles Aparat" można więc zdecydowanie powiedzieć, że to kompozycja, która ma co najmniej dwa życia, a jej na ogół przestrzenne partie instrumentalne dobrze wpisują się w klimat jesiennego rocka progresywnego.
Marooned
Nawet nie będę próbował ukrywać, że jednym z moich ulubionych utworów na "The Division Bell" jest instrumentalny "Marooned". Numer napisany przez Davida Gilmoura i Ricka Wrighta otrzymał nagrodę Grammy w 1995 roku, ale czym są statuetki wobec wrażeń, których dostarcza muzyka? To "Marooned" stworzył we mnie metafizyczne doznania, o których napisałem we wstępie tego tekstu. Jego historia bierze się ze wspólnego jammowania Gilmoura i Wrighta na barce mieszkalnej Astoria, a sama kompozycja miała stanowić opis osiedlania się na wyspie. Taki obrót spraw potwierdzają liczne efekty, takie jak szum fal morskich czy odgłosy mew. Całość stanowi niezwykle poruszającą, pobudzającą wyobraźnię podróż do niezbadanego świata, ale też do wnętrza samego siebie. Wystarczy zamknąć oczy i posłuchać "Marooned", aby odnaleźć w sobie coś wartościowego. Tym poszukiwaniom sprzyjają świetne pomysły gitarowe lidera Pink Floyd.
A Great Day For Freedom
Bliżej ziemi, niż metafizycznych doznań, osadza się kompozycja "A Great Day For Freedom" autorstwa Gilmoura i Samson. To spokojna, refleksyjna ballada, która zawiera zestaw przemyśleń gitarzysty na temat upadku muru berlińskiego w 1989 roku i, jak wspomniałem, bywała ona też wykorzystywana w innych aspektach politycznych. W każdym razie Gilmour zastanawiał się wówczas czy zniszczenie dzielącego ludzi muru berlińskiego, a zatem i upadek komunizmu w państwach Europy Wschodniej, nie okazały się gorzkim zwycięstwem wolnego świata? W "A Great Day For Freedom" ponownie przywoływane są problemy komunikacyjne pomiędzy ludźmi, którzy po odzyskaniu wolności zaczęli lekceważyć przeobrażenia w Europie na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Wolność przestała mieć znaczenie, bo stała się powszechna i łatwo dostępna. Czy o to chodziło?
Wearing The Inside Out
W przypadku "Wearing The Inside Out" mamy natomiast do czynienia z utworem wyjątkowym przede wszystkim dlatego, że zaśpiewał tu Rick Wright. Wielki wirtuoz instrumentów klawiszowych odezwał się na krążku Pink Floyd po raz pierwszy od dwudziestu jeden lat, gdy zaśpiewał w utworze "Time" na kanonicznym "Dark Side Of The Moon" z 1973 roku. Można więc powiedzieć, że "Wearing The Inside Out" stanowił formę ukoronowania obecności Wrighta w świadomości słuchaczy Pink Floyd. Jego talent nie zawsze był przecież odpowiednio doceniany, a perypetie w grupie - szczególnie w kontekście konfliktu z Rogerem Watersem - zdawały się kwestionować zasługi tego wrażliwego mistrza dźwięku. "The Division Bell", w tym przede wszystkim "Wearing The Inside Out", ostatecznie przywrócił blask Wrightowi. Ku jego pamięci, już po śmierci muzyka, Pink Floyd (David Gilmour i Nick Mason) wydał dla niego piękny in memoriam pod postacią albumu "The Endless River".
Take It Back
Nad "Take It Back" pracowały aż cztery osoby, tj. David Gilmour, Polly Samson, Bob Ezrin i Nick Laird-Clowes, które stworzyły sprawny prog rockowy standard w wykonaniu Pink Floyd. Kompozycja, tak jak wiele innych na "The Division Bell", oferuje dużo przestrzeni, uduchowionych zagrywek instrumentalnych (szczególnie gitarowych), a także przyjemnego, przywracającego wiarę w ducha klimatu, charakteryzującego się w swej strukturze efektownym złamaniem i następnie powrotem do głównego motywu. Utwór był pierwszym singlem promującym "The Division Bell".
Coming Back To Life
Kilka pięknych muśnięć gitary opartych na niepozornym tle, jak w otwierającym album "Cluster One", stanowi wprowadzenie do "Coming Back To Life". To bardzo osobista kompozycja autorstwa Gilmoura, którą muzyk zadedykował Polly Samson. Tekst o powracaniu do życia ma jednak szerszą wymowę - Lider Pink Floyd śpiewa o sobie samym, o swoim przywiązaniu do zespołu i tworzonej przez niego muzyki. Balladowo-refleksyjny wymiar kompozycji wyłamuje efektowna solówka gitarowa, a jej wydźwięk okazuje się nieodporny na rozmaite interpretacje.
Keep Talking
Bez wątpienia jednym z najważniejszych utworów na "The Division Bell" jest klimatyczny "Keep Talking". To tu usłyszymy głos Stephena Hawkinga, będący ciekawym i zarazem doniosłym odniesieniem do warstwy lirycznej albumu. Hawking zwraca uwagę na dar mowy (m.in. "It doesn't have to be like this. All we need to do is make sure we keep talking"), a Pink Floyd mówi, że nie zawsze z tego daru, my ludzie, potrafimy odpowiednio skorzystać. Tutaj też wybrzmiewają charakterystyczne floydowe partie gitar, a dynamiczne rockowe tempo utworu podkreśla wysoki kunszt kapeli w tworzeniu zadziornych i zapadających w pamięć numerów. Takie utwory przecież też są wielkiemu floydowemu dziedzictwu potrzebne. Efekt uczestnictwa w świetnie zrobionym i zagranym utworze dodatkowo uwydatnia występujący w "Keep Talking", jak i w różnych innych miejscach płyty, chór żeński.
Lost For Words
Relacje międzyludzkie ponownie w wydaniu osobistym, bo wynikającym z historii Pink Floyd, pojawiają się w balladzie "Lost For Words". To tu David Gilmour odnosi się do swoich toksycznych stosunków z Rogerem Watersem. Nie były to oczywiście na tym etapie najlepsze stosunki, choć sam Gilmour próbował pojednać się z wielkim muzykiem. Bez skutku. Wyrazem jego żalu jest właśnie ballada "Lost For Words", w której pada jedno z ulubionych - przynajmniej w ostatnim czasie - słów Watersa: fuck.
High Hopes
Największym hitem, jeśli w ogóle można używać takiego słowa w odniesieniu do Pink Floyd, na "The Division Bell" jest bez wątpienia "High Hopes". To wielka, gotowa do trwania na wieczność ballada, która mówi o przechodzeniu w stan dojrzałości - opowiada o marzeniach oraz często ich brutalnej weryfikacji przez życie. To wszystko, co nam towarzyszy, gdy dorastamy, nasze wielkie nadzieje, zdają się kurczyć wraz z kolejnymi latami, gdy odkrywamy ciemniejszą stronę życia. Dzwony kościelne otwierające i zamykające "High Hopes" symbolizują początek owej gorzkiej dojrzałości. W kompozycji znalazło się także wiele innych nietypowych motywów, jak bzyczenie muchy czy rozmowa telefoniczna, ale jej piękno polega na przestrzennej, niezwykle wymownej pracy instrumentów, wspaniałej wielowątkowej solówce gitarowej i kojącym, nieco melancholijnym wokalu Davida Gilmoura, wychodzącym jakby naprzeciw gorzkiemu przesłaniu. Wielkim słowom towarzyszy więc piękna, ponadczasowa muzyka. To jeden z najważniejszych utworów w dyskografii Pink Floyd.
Sam tytuł albumu "The Division Bell" został zaczerpnięty właśnie z tekstu "High Hopes", który zresztą dostarczył też słów na tytuł kolejnego albumu brytyjskiej grupy. Znaczenie "The Division Bell" odnosi się do dzwonów w Pałacu Westminsterskim, które wzywają angielskich parlamentarzystów do głosowania. Ten tytuł należy jednak rozumieć symbolicznie poprzez pryzmat procesów społecznych, jakie zachodzą pomiędzy dużymi zbiorowościami ludzi. Pamiętajmy wszak, że "The Division Bell" trafnie i sugestywnie definiuje przesłanki problemów w procesach komunikacyjnych między ludźmi, stąd też różne wymiary relacji społecznych przejawiają się nie tylko w słowach i muzyce zawartych na krążku, ale też w jego bogatej symbolice. Album wydany w 1994 roku doczekał się fantastycznego wznowienia na dwudziestolecie premiery. W dużym boxie nie zabrakło grafik dokumentujących dzieło, jego winylowej edycji (wraz z singlami), czy też wysokiej klasy edycji zremasterowanej. Warto dodać, że okładkę "The Division Bell" wykonał Storm Thorgerson, zaś zdjęcie specjalnie przygotowanych na tę okazję metalowych głów zrobiono niedaleko brytyjskiego miasteczka Ely. W tle "rozmawiających" ze sobą głów widać zresztą Kościół Katedralny Świętej i Niepodzielnej Trójcy w Ely.
Symbolika "The Division Bell" jest bardzo rozbudowana i odnosi się do wielu wątków, a album okazuje się wielkim nagraniem Pink Floyd. Krążek doczekał się jednak sporej krytyki ze strony Rogera Watersa. Również nie wszyscy fani potrafili docenić wielkość "The Division Bell", nie wspominając o mediach. Najlepszą weryfikacją dla tego dzieła okazał się czas, ponieważ dziś brzmi ono jeszcze lepiej, niż w dniu premiery. To przepiękna, niezwykle bogata w doniosłe dźwięki i znaczące słowa muzyka. Niezwykła porcja rocka progresywnego, gotowa na nieustanne eksplorowanie i poszukiwania kolejnych tonów. Dzwony, które biją w "High Hopes", wybrzmiewają tak naprawdę dla każdego kolejnego pokolenia. To dzwony nadziei, ale i zapowiedź dorosłego życia, które nie zawsze jest usłane różami. Inaczej, niż "The Division Bell". Album należy dziś do kanonu Pink Floyd. Forever and ever...