Fani twórczości Pink Floyd stali się zakładnikami legendy roztoczonej wokół kapeli. Nie ratujcie ich.
Dwadzieścia lat, które upłynęły od ostatniej premiery studyjnej Floydów, to równocześnie dwadzieścia lat zamrożonych emocji. Nie wszyscy pamiętają, że wydany w 1994 roku album "The Division Bell" wywołał ówcześnie lawinę negatywnych opinii w mediach i na ulicach, a dziś w niektórych środowiskach przypisuje się mu status kultowego. Trudno przewidzieć, w jaki sposób potoczą się losy ostatniego studyjnego materiału Floydów, zatytułowanego "The Endless River", ale bez wybiegania w przyszłość łatwo jest dziś powiedzieć, że to płyta słaba w porównaniu z najsłynniejszymi nagraniami angielskiego zespołu. Większą trudność sprawia dostrzeżenie wielkości tego krążka.
Zgodnie z oczekiwaniami, "The Endless River" wywołuje kontrowersje. Podstawową motywacją do wskrzeszenia Pink Floyd było bowiem oddanie hołdu zmarłemu przed sześcioma laty Richardowi Wrightowi. Wieloletni współtwórca sukcesów kapeli i wytrawny klawiszowiec był wyjątkowym muzykiem, choć w masowym wyobrażeniu skala jego zasług zawsze pozostanie w cieniu dwóch wielkich liderów Davida Gilmoura i Rogera Watersa. Ten pierwszy przynajmniej próbuje powiedzieć światu, że o osobie Wrighta nie wolno zapominać. Temu częściowo służy "The Endless River", który w sensie instrumentalnym oferuje liczne pomysły pozostawione przez zmarłego muzyka. Wiele z nich wywodzi się z sesji nagraniowej do "The Division Bell", część sięga głębiej, nawet do murów Royal Albert Hall, które zapamiętały Wrighta w 1968 roku. Byłoby więc straszliwym kaprysem historii, gdyby owe nagrania pozostały nieupublicznione albo, co gorsza, trafiły pod szyld wydawnictwa niesygnowanego nazwą Pink Floyd.
Oprócz oddania Wrightowi tego, co zasłużone, "The Endless River" stanowi piękne podsumowanie kariery zespołu. W wielu kompozycjach lśnią refleksy nie tylko sesji nagraniowej do "The Division Bell", ale również pozostałych nagrań zespołu. Krążek sprawia więc wrażenie instrumentalnego atlasu po dyskografii Pink Floyd. Charakteryzuje się zawiłością, ponieważ nie wszystkie skojarzenia od razu prowadzą do właściwego albumu, ale bywa też w wielu miejscach czytelny, czemu aż nadto służą odwołania do patentów wywołujących znajome skojarzenia. Szczególnie jeśli chodzi o najsłynniejsze krążki kapeli, przede wszystkim ze wskazaniem przewrotności "Wish You Were Here", drobiazgowości "The Dark Side Of The Moon" oraz złożoności "The Wall". To także utrwalenie pamięci o Stormie Thorgersonie. W sumie więc odnajdywanie w nutach nowej płyty Pink Floyd kolejnych fragmentów przeszłości zespołu wydaje się ciekawym zadaniem, ale szybko można się zorientować, że to terapeutyczne poszukiwanie tych intymnych fragmentów życia, które towarzyszyły konkretnym słuchaczom w okresie poznawania muzyki angielskiego zespołu.
Wreszcie, nie umniejszając znaczenia omówionym kwestiom, sądzę, że najważniejsze atuty "The Endless River" leżą w samych nutach. Materiał zawarty na krążku to muzyka pełna, spójna i, bądźmy prozaiczni, piękna. Przestrzeń instrumentalna, rozciągająca się w zasadniczej części albumu, oferuje tak wiele magicznych zagrywek, że wielką trudność sprawiłaby próba jakiegoś ich niezdarnego usystematyzowania. Materiał sprawia wrażenie długiego i wielowątkowego utworu, wytrawnej suity, której nieco mniejsze przykłady muzycy Pink Floyd prezentowali w przeszłości. Od początku do końca - w bardzo zgrabnej klamrze - mamy do czynienia z rozpoznawalnym stylem, którego genezę można odnaleźć pięćdziesiąt lat temu w Londynie. To Pink Floyd, będący wzorowym przykładem szlachetnego rocka progresywnego zaproponowanego w kolażu zaraźliwych gitar, pulsującej perkusji, wizjonerskich klawiszy, a także efektów, okrzyków, drżenia, ciepłoty, mrozu, ziemi i kosmosu. Sekcja wokalna w tym przypadku uległa przestrzeni dźwięku, choć pisząc ostatni rozdział tej progresywnej książki autorzy "The Endless River" nie zapomnieli pożegnać się z fanami tłumacząc, co jest teraz ważniejsze od słów.
W istocie tłumaczenia, osądy, dyskusje, rozterki i kłótnie będą w kolejnych miesiącach wypełniać wrażliwość słuchaczy "The Endless River". Album spotka się z obojętnością, zostanie poddany surowej krytyce, albo też wyniesiony na ołtarz uwielbienia. Złożoność tego materiału, wraz z jego wymową i zastosowanymi środkami instrumentalno-wokalnymi, paraliżuje możliwość dokonania standardowej oceny. To nie jest muzyczny fast food, a mierzenie się z legendą. Krytyczny punkt tego tekstu sprowadza mnie więc do refleksji, że jestem jednym z zakładników legendy roztoczonej wokół Pink Floyd. Nie ratujcie nas.
Konrad Sebastian Morawski
ZDANIEM MARCINA KUBICKIEGO:
To fascynujące, że tak genialny muzyk jak David Gilmour, przez lata nie wpadł na pomysł jak dobrze wykorzystać potężną markę jaką jest Pink Floyd. "The Endless River" to kolejne tego potwierdzenie. Wydanej po 20 latach "milczenia" kompilacji demówek, wśród których w zasadzie niczego nie można określić ukończonym utworem czy choćby melodią, brakuje budowania emocji w słuchaczu lub jakiegoś szczególnego znaczenia, poza na siłę firmowanym przez Gilmoura epitafium. Jednocześnie, pomimo braku pomysłów na ostatni album w dyskografii, płyta spodoba się części fanów Pink Floyd, którzy docenią klasyczną, kosmiczną atmosferę instrumentalnych utworów zespołu. Problem w tym, że w tej rzece pomysłów, nie ma do czego wracać.
6/10