Anthem Of The Peaceful Army
Gatunek: Rock i punk
Gdyby zespoły w rodzaju Greta Van Fleet rzeczywiście były nadzieją współczesnego rocka, to gatunek ten czekałaby już tylko bolesna agonia.
Czasem sukces przychodzi za późno, często nie przychodzi wcale (choć bardzo się na niego zasłużyło), a czasem nadciąga zdecydowanie zbyt wcześnie. Nie mam cienia wątpliwości, że światła reflektorów skierowano na Greta Van Fleet za wcześnie, a ich galopująca popularność i łatka 'rockowej sensacji' od początku były (i nadal są) bardzo na wyrost. Czy serio w dzisiejszych czasach wystarczy tylko bardzo, ale to bardzo zrzynać inspirować się legendą gatunku, by zwrócić na siebie uwagę krytyków i mas? Niekoniecznie, o czym przekonali się choćby liczni wielbiciele Black Sabbath, przekuwający w tzw. własną twórczość każdy riff jaki kiedykolwiek zagrany został przez Tony Iommi'ego czy dźwięk wydany przez Ozzy'ego. A przy tym, jak choćby Orchid, tworzący świetną muzykę.
A może po prostu chodzi o TEN zespół. Nieśmiertelnych rockowych bogów, wprawdzie od wielu lat już emerytowanych, ale przecież zachowujących ikoniczny status i nieustannie o sobie przypominających? Z Led Zeppelin czerpały legiony (tak jak oni sami pożyczali to i owo), jednak Greta Van Fleet - niemal jak tribute band - robi to z niespotykanym zaangażowaniem, graniczącym z bezczelnością. W przypadku 'podwójnej EPki' "From the Fires" można było to jakoś przełknąć, dając młodzieńcom coś na kształt kredytu zaufania i szansy na pokazanie czegoś własnego. "Anthem Of The Peaceful Army" udowadnia jednak, że nic z tego nie będzie. Przynajmniej na razie. Co gorsza, 45 minut nowej muzyki Amerykanów jeszcze bardziej obnaża jej braki, wyraźnie zaprezentowane już wcześniej.
Po pierwsze, to co przyciągnęło uwagę do Greta Van Fleet, czyli podobieństwo do Led Zeppelin, podnoszone w każdym artykule czy nawet wzmiance na temat zespołu, jest jednocześnie wielką ołowianą kulą u nogi. Może i błyszczącą niczym w dyskotece, ale bardzo krępującą ruchy. Zostawmy już oczywistości takie jak to, że Jacob Kiszka Jimmy Page'm nigdy nie będzie, a Danielowi Wagnerowi brakuje bardzo wiele do niesamowitej mocy i dynamiki, jakimi dysponował John Bonham. Bardziej znaczący jest fakt, że panowie mimo młodego wieku są naprawdę bardzo sprawnymi muzykami, którym nie brak potencjału i którzy mają kilka niezłych pomysłów (np. środkowa partia "Lover, Leaver (Taker, Believer)"). Pytanie tylko, jak daleko można zajechać na wózku o nazwie 'Led Zeppelin'?
Częściową odpowiedź na to pytanie daje Joshua Kiszka, który - przyciągając najwięcej uwagi - jest jednocześnie największą bolączką albumu i jedną z głównych przyczyn wykolejenia owego wózka. Robert Plant jest wspaniałym wokalistą. I choć znany jest przede wszystkim ze swoich słynnych 'górek', dysponował pełną paletą możliwości, które zawsze potrafił dostosować do utworu. Niestety, Joshua potrafi tylko siłowo krzyczeć i skrzeczeć w wysokich częstotliwościach; robi to (prawie) zawsze, również wtedy, gdy piosenka wymaga czegoś delikatniejszego. Wyjątek, czyli utwór tytułowy nie zmienia tego obrazu, ponieważ umieszczona na samym końcu albumu kompozycja dociera do uszu słuchacza już umęczonego jednowymiarowością wokalną Kiszki. Nie pomagają w tym nawet stylistyczne zabiegi jeszcze mocniej upodabniające go do Planta (sprawdźcie choćby początek "Cold Wind"). Wystarczy kilka przesłuchań "Anthem Of The Peaceful Army" z rzędu, by za sprawą Joshuy Kiszki poczuć się tak, jakby ktoś wkręcał nam w ucho wiertło pracujące na najwyższych obrotach.
Krążek ma jednak jeszcze jedną, i w dodatku większą wadę, o której wspominałem już w recenzji "From the Fires". 19 i 22. Właśnie tyle wiosen liczą sobie muzycy Greta Van Fleet, mentalnie jednak wydają się muzykami starszymi o co najmniej ćwierćwiecze. Na "Anthem Of The Peaceful Army" nie znajdziecie nawet śladu buntu, choćby krzty rebelii. Rock w wydaniu braci Kiszka i ich kolegi perkusisty jest grzeczny jak rodzinna herbatka u ciotki na imieninach, i tak bezpieczny jak kawałek domowego ciasta skonsumowany srebrną łyżeczką z porcelanowego talerzyka. Większość płyty to sprawnie zagrane, ale jednak miałkie rockowe waty cukrowe skierowane do... No właśnie, sam nie wiem do kogo, ale na pewno tworzone z myślą o listach przebojów. Gdyby Led Zeppelin byli w pierwszych dniach swej aktywności tak bezpieczni i ostrożni, dziś nikt by o nich nie pamiętał. Czy świat zapamięta Gretę Van Fleet? Na razie raczej nie ma ku temu sensownego powodu. Szaleństwo na punkcie Greta Van Fleet wydaje się jeszcze bardziej niezrozumiałe, gdy spojrzymy na inne wspaniałe zespoły z tej samej szuflady, takie jak – by wspomnieć tylko kilka – Rival Sons, Graveyard, Witchcraft czy Greenleaf, które na taką atencję liczyć niestety nie mogą. To właśnie za ich sprawą rock wciąż ma się całkiem nieźle.