Fuh you - zdaje się krzyczeć Paul McCartney w kierunku wszystkich, którzy chcieliby postrzegać 76-letnią żywą legendę tylko jako eksponat z muzeum figur woskowych.
Fuh you do wszystkich, którzy marudzą, że Paul nie nagra już kolejnej "Eleanor Rigby". Fuh you do tych, którym nie podoba się mieszanie gatunków i wycieczki w kierunku bardzo przebojowego popu (tak jakby Beatlesi nigdy po pop nie sięgali) oraz fuh you w stronę tych, którzy chcieliby raczej statecznego Paula ogrywającego starcze ballady dla wiekowych słuchaczy. Wreszcie Fuh you adresowane do upływającego czasu. Urodzony w 1942 roku Macca wciąż wspaniale bawi się muzyką i czyni to na własnych warunkach. Nikt nie ma mocy mu tego zabronić. W końcu, jak śpiewa w "Who Cares", "Who cares what the idiots say / Who cares what the idiots do". Celniej już się chyba nie da.
Lepszych lub gorszych albumów opartych na koncepcji podróży na rynku zdecydowanie nie brakuje, czy będzie to podróż w głąb siebie czy traktowana bardziej dosłownie. McCartney przyjął drugą koncepcję (nie wyłączając jednak pierwszej), więc w założeniu każdy utwór na "Egypt Station" ma stanowić odrębną kolejową stację. To dobry pretekst, by upchnąć na krążku sporo zróżnicowanego klimatu i to się McCartney'owi udało. Nadspodziewanie dobrze. Zdumiewa mnie, jak bardzo udana, lekka, elegancka i przebojowa jest to płyta. Kipiąca świeżymi pomysłami, umiejętnie odwołująca się do przeszłości, a jednocześnie tak zgrabnie wybiegająca w przyszłość. Tak jak The Beatles, którzy po zrzuceniu jednakowych garniturków nigdy później nie chcieli już być szufladkowani i na każdy nowy pomysł rzucali się jak - nie przymierzając - Reksio na szynkę, tak McCartney sięgnął tu do rocka, popu, stonowanych ballad, folku, rozbudowanych form, a nawet swoistego protest songu o bardzo wyraźnym politycznym przesłaniu.
Wliczając dwa bonusy, stacji na płycie jest aż 18, ale o przesycie nie ma mowy. Niemal wszystkie (dokładnie 16) napisane zostały przez McCartney'a i pewnie wielu słuchaczy zastanawia się, po co Paulowi była współpraca z ociekającym słodyczą Ryanem Tedderem z OneRepublic. Może właśnie po to, by wywołać lekki ferment i zabawić się, celując w listy przebojów singlowym, rozkosznie popowym, napisanym i wyprodukowanym wspólnie z Tedderem "Fuh you", który spokojnie mógłby znaleźć się na przykład w repertuarze Lady Gaga. To i tak zresztą nic w porównaniu z drugim owocem tej międzypokoleniowej kolaboracji, czyli zapobiegliwie umieszczonym na samym końcu, wśród bonusów (i stąd pominiętym w większości recenzji) "Nothing for Free", który brzmi jak... Sami to sprawdźcie, a najstarsi fani McCartney'a powinni wcześniej zażyć soli trzeźwiących. „Okay, okay, okay...”
Na drugim biegunie znalazł się najdłuższy na albumie, wielowątkowy kopniak wymierzony, jak mniemam, w Trumpa "Despite Repeated Warnings" ("What can we do, what can we do? This man is bound to lose his ship and his crew" / "How can we stop him? Grab the keys and lock him up"). Kompozycja zaczyna się od partii fortepianu żywcem wyjętej z dziedzictwa Beatlesów, by chwilę później przeskoczyć w sam środek lat '80 i zalatującego smakowitym kiczem stadionowego rocka ("Yes we can do it!"). Równie nietypowy w kontekście całości jest zamykający regularną część krążka medley "Hunt You Down/Naked/C-Link", a zwłaszcza jego trzecia, instrumentalna partia, to jest podparty delikatną orkiestracją, bardzo gitarowy blues. Świetny finał.
A pozostałe utwory? Mamy tu wszystko. I liryczne ballady "I Don't Know", "Hand in Hand" czy "Do It Now", i niezwykle chwytliwy "Come On to Me", który nagrany przez jedną z młodych popularnych grup z Wysp w mig stałby się wielkim międzynarodowym hitem. Przebojowym torem podążają również "Who Cares" czy "Dominoes", rockowy pazur pokazuje "Caesar Rock", a o psycho-funky (jest coś takiego?) zahacza nieco odjechany "Back in Brazil", który na innej płycie odstawałby za bardzo, ale na "Egypt Station" sprawdza się świetnie. Spora część krążka to piękne, dość spokojne kompozycje, w których istotną rolę odgrywa głos Paula oraz gitara akustyczna ("Happy with You", "Confidante"). Ów niebywały stylistyczny rozrzut w jedną całość spajają doskonałe melodie McCartney'a. Macca jest w świetnej formie i kolejny raz udowadnia, że w dzieciństwie musiał wpaść - niczym Obeliks - do kociołka z magicznym napojem, nie dającym jednak siły, a talent.
Jakby tego było mało, całość perfekcyjnie wyprodukowano, a przede wszystkim zaaranżowano i zinstrumentalizowano przy pomocy dziesiątków instrumentów, a także orkiestry i chóru. I ponownie, za znaczną część instrumentów odpowiada osobiście McCartney, który przy okazji nie pozwolił, by całe to bogactwo środków przemieniło w niekontrolowany chaos, który mógłby przysłonić stonowany charakter płyty.
"Egypt Station" to najlepsza płyta Paula McCartney'a od wielu lat, co zresztą znalazło również komercyjne odzwierciedlenie. To pierwszy krążek ex-Beatlesa, który trafił na szczyt listy Billboardu od czasu wydanego w 1982 roku "Tug of War". Album brzmi niezwykle stylowo i odświeżająco. Świat byłby niewątpliwie lepszym miejscem, gdyby wszyscy niedoszli muzyczni emeryci starzeli się z taką klasą. Świetna robota, Sir Paul!