Eat the Elephant
Gatunek: Rock i punk
14 lat to kupa czasu. Tyle minęło od ostatniego krążka grupy. Ci, którzy muzyką A Perfect Circle leczyli pierwszy zawód miłosny, dziś pewnie mają rodziny z gromadką dzieciaków. Ci, którzy się przy tych dźwiękach buntowali, dziś zapewne chodzą do pracy w porządnym garniturze.
Zmienili się ludzie, świat się zmienił i muzyka A Perfect Circle ewoluowała. Trudno uwierzyć, że ten zespół grał niegdyś mroczne kołysanki dla odrzuconych i zagubionych. Ale dobrze się stało, bo na "Eat the Elephant" Maynard James Keenan serwuję porcje prawdopodobnie najlepszych linii wokalnych, jakie kiedykolwiek zaśpiewał. Włączając w to Tool i Puscifer. Keenan śpiewa wysoko, nierzadko półszeptem, intymnie, jakby szeptał słuchaczowi do ucha te wszystkie opowieści o współczesnym społeczeństwie, religii i polityce. I choć album nie jest stricte krążkiem koncepcyjnym, to trudno nie odnieść wrażenia, że jest to materiał bardzo spójny. Zarówno w kolorycie (przeważnie jasnym i sielskim, choć nie pozbawionym lęków i neuroz), specyficznej melodyce (prowadzonej bardzo lirycznie i z emocją), powolnym tempie, a wreszcie i płynnych przejściach pomiędzy niektórymi utworami.
Na "Eat the Elephant" A Perfect Circle rzadko uderzają w hard rockowe tony ("The Doomed", "TalkTalk"). Dużo tu majestatycznego, eleganckiego pianina i elektroniki na tle donikąd się nie spieszącej sekcji. Czasem w orkiestrowych motywach wybrzmią smyki, gdzie indziej zascratchuje winylowa płyta. Zespół sięga raczej po art rock i atmosferyczny rock. Również rock progresywny. Zdarzył się też wypad w granicę pop-rocka ("So Long, and Thanks for All the Fish"). Ale niby dlaczego A Perfect Circle nie mogliby sobie pozwolić i na takie połączenie, jeśli słucha się tego doskonale, jak zresztą całego krążka, który idealnie równoważy artystyczne zakusy, intymny charakter i atrakcyjną formę.
Oczywiście są też gitary, również z mocniej podkręconym przesterem i drapieżnymi solówkami, ale charakter płyty jest raczej spokojny, fortepianowy i melancholijny. W wyciszonej atmosferze przypomina nieco znakomity album Roberta Planta "Lullaby and... The Ceaseless Roar". Godnym pozazdroszczenia jest jak świetnie i inteligentnie płyta została poprowadzona. Otwiera ją neurotyczny "Eat The Elephant", później będzie kilka punktów zwrotnych, aż wreszcie wybrzmi znakomity, nieomal trip-hopowy finał "Get The Lead Out". Najlepsze, że jest w tym albumie życie, są emocje, jest prawda zawarta pod płaszczem dźwięków.
"Eat the Elephant" to dla mnie ogromna niespodzianka. Zupełnie nie spodziewałem się, że A Perfect Circle są w stanie wydać taki kompakt, który jednocześnie jest jednym z poważnych kandydatów do tytułu płyty roku. Jestem zachwycony tym co dostałem!