Who Built The Moon?
Gatunek: Rock i punk
Brytyjskie brukowce zatrzęsły się w posadach, serce nieomal każdego Wyspiarza zaczęło szybciej bić, wyspa brytyjska zastygła w milczącym niedowierzaniu - oto bracia Gallagher pogodzili się na Święta!
Szok, zagubienie, nieufność. A jednak. Niegdysiejszy trzon brytyjskiego fenomenu występującego pod banderą Oasis, Liam i Noel, podali sobie ręce na zgodę, stare waśnie poszły w niepamięć. W sercu niejednego Brytyjczyka zakwitła nadzieja, że oto zbliża się reaktywacja Oasis. Gallagherowie w nieprawdopodobnie prosty sposób sprawili, że pisano o nich z taką zaciętością jak nigdy wcześniej. Przecież ten uścisk dłoni dla brytyjskich mediów znaczył więcej niż splecione dłonie prezydentów Moon Jae-ina i Kim Dzong Una, niż braterski niedźwiadek Trumpa i Putina. Każdy usłyszał o końcu waśni najsłynniejszego rodzeństwa Wysp Brytyjskich, a przy tym również o ich solowych płytach, które na rynku ukazały się w podobnym czasie. Liam puścił w świat debiutancki "As You Were", a parę miesięcy później aktywował się Noel, który wraz z grupą High Flying Birds ogłosił trzeci studyjny krążek "Who Built The Moon?".
I o ile o solówce Liama - jakkolwiek rzetelnej - jednak pamiętać nie warto, to Noel zaserwował porcję zdecydowanie sprawniejszą i smakowitszą. Na "Who Built The Moon?" znać, że jej twórca jest przede wszystkim kompozytorem, a nie wyłącznie wokalistą. Te kompozytorskie zabiegi momentami są nazbyt przesadzone, a numery wręcz przeładowane ilością dźwięków w nich zawartych - niektóre kawałki robią za solidną ścianę dźwięku atakującą słuchacza z siłą tarana, ich faktura jest tak gęsta i zwarta, że mysz się nie przeciśnie. Ale w gruncie rzeczy nad tą masywną plątaniną różnorakich efektów zawsze góruje jakaś fajna i przyjazna uszom melodia.
Bardzo dobre wrażenie robią numery instrumentalne, rozpoczynający album "Fort Knox" - trochę trip-hopowy, mocno alternatywny, nieco w stylu amerykańskich rockowych eksperymentatorów z VAST. Niezłe i mocno otwarcie. Psychodeliką zapachną "Intrelude (Wednesday Part 1)" i "End Credits (Wednesday Part 2)". Mocno Beatlesowo zrobi się przy okazji "Be Careful What You Wish For" z linią basu podwędzoną z "Come Together", a R.E.M. pewnie chętnie przytuliliby na któryś ze swoich albumów kawałek "Black & White Sunshine" z refrenem wręcz idealnym pod Michaela Stipe'a. Groteską, kabaretem i ogólnie zgrywą zdaje się być "Holy Mountain", z drugiej strony naprawdę świetnie się go słucha, podobnie jak upstrzonego wybuchami dęciaków na tle marszowego rytmu "Keep On Reaching". "It's A Beatiful World" utrzymany jest w klimatach ze wczesnych stadionówek U2, a w mocno "rozwodnionym" "If Love Is The Law" zagra nawet harmonijka. "The Man Who Built The Moon" - w zamierzeniu finał płyty - utrzymany jest w nieco mroczniejszych klimatach, trochę westernowych, bardzo obciążonych masywnymi syntezatorami.
Właściwie o każdym kawałku z "Who Built The Moon?" można powiedzieć coś pozytywnego, ale i do czegoś można by się przyczepić. Na pewno sporo tu wyrazistych melodii, kilka niezłych patentów z brzemieniem, dość pokaźna paleta instrumentów i smakowite wtrącenia psychodeliczne. Z drugiej strony kompozycje są przeładowane dźwiękami, fragmentami zbyt rozmyte, ciężko się na nich skupić, a inspiracje są nazbyt dosłowne. Niemniej to wciąż lepsza płyta od "As You Were" Liama Gallaghera. Młodszy Gallagher postawił na prostotę, która w ostatecznym rozrachunku stała się bezpłciowa; natomiast starszy postanowił trochę pokombinować i dzięki temu jego "Who Built The Moon?" jest zdecydowanie ciekawsza. Fan rockowej alternatywy powinien się zainteresować.