Młodszy z braci Gallagherów, Liam, przed premierą swojego solowego debiutu opowiadał, że ten krążek jest tak dobry, że nam - za przeproszeniem - dupy z wrażenia poodpadają.
To oczywiście parafraza, bo znany z Oasis i niewyparzonego języka Liam o "As You Were" opowiadał dużo dosadniej, popisując się przy okazji nieprzeciętną erudycją we władaniu wulgaryzmami. Prasa nie nadążała drukować kolejnych wywiadów i zapowiedzi. Jako że obaj Gallagherowie traktowani są na Wyspach bez mała jak bóstwa, to szaleństwo jakie zapanowało w sklepach muzycznych po premierze mogłoby się stać socjologicznym fenomenem. Ciekawie zapowiada się też konfrontacja na listach sprzedaży ze swoim znienawidzonym bratem Noelem, który na końcówkę roku 2017 przygotował album "Who Built The Moon". Wracając jednak do obarczonego kompleksem młodszego, mniej docenionego i uzdolnionego brata Liama - "As You Were" rzeczonej dupy nie urywa.
Ale też nie jest tak, że to płyta jakoś bardzo zła. Fani Oasis, również polscy, potwornie pompują temat, może nawet bardziej niż Gallagher swoje ego, rozgłaszając po Internetach herezje typu: "Wall Of Glass" to jeden z najlepszych singli ostatnich lat, a cały album to "klasyk". Zdecydowanie trzeba mieć mocno zoasisowany wirus pod kopułą, by takie rzeczy wypisywać publicznie. W gruncie rzeczy prawda o "As You Were" leży jak zwykle gdzieś pośrodku, nie jest to płyta tak zła jak głoszą ludzie na Gallaghera i wszystko oasisopodobne uczuleni, ale na pewno nie jest tak dobra jakby mogły sugerować statystyki sprzedaży. Rozchodzi się głównie o to, że Liam nie wychodzi poza stylistyki, do których zdążył już słuchacza przyzwyczaić, a może nawet nimi zanudzić. Czyli jest trochę Oasis, ciutkę Coldplay, Slade i dużo więcej ukochanych przez młodszego Gallaghera Beatlesów. Przede wszystkich w liniach wokalnych, ale również w dość prostej, akordowej konstrukcji utworów. Muzyczne deja vu będzie towarzyszyć słuchaczowi nieustannie, bo sporo racji mają ci, co mówią, że "As You Were" to taki tribute to The Beatles.
Najsłabsze na krążku jest jednak nie to, że ex-Oasis sobie tak wiele od większych poprzedników pożycza, ale że tak jak pieprzna i nieoczywista jest postać Liama Gallaghera, tak jego muzyka jest bezpieczna, schematyczna, a przez to po prostu nudna. Potwierdza się prawda, że małe pieski najgłośniej szczekają. Jak na postać tego kalibru co Gallagher to bezpłciowość większej części materiału z jego solowego krążka jest wręcz skandaliczna. Tylko kilka numerów może w jakiś sposób autentycznie rozgrzać: co oczywiste singiel; druga część "Bold", gdy numer już wyrwie się z sideł rutyniarstwa; "For Waht It's Worth", "When I'm In Need" i mocno coldplayowe "I've All I Need". Prócz "własnych" piosenek Gallagher do pracy zaprzągł najemników, ze skutkiem zresztą, jak cała płyta, takim sobie. Najbardziej znaczący jest udział wziętego ostatnio producenta Grega Kurstina, który najwyraźniej zapomniał, że utwór "Doesn't Have To Be That Way" już wcześniej komuś sprzedał. Przecież to są te same patenty co w "Colors" Becka z krążka o tym samym tytule, wydanym mniej więcej w tym samym czasie. Przypadek? Nie sądzę. W każdym razie Kurstinowi ktoś powinien porządnie zmyć głowę.
"As You Were" można podsumować krótko. Gdyby nie nazwisko, które album sygnuje, to byśmy o tym krążku prawdopodobnie nigdy nie rozmawiali.