Trzy lata temu hardcore’owcy z Lionheart wydali krótką, aczkolwiek bardzo treściwa EP o tym samym tytule, co najnowszy longplay.
W ten sposób złożyli hołd zachodniej, słonecznej stronie USA, zaznaczając jednak, że teren ten trapi wiele złożonych problemów, głównie czysto społecznych, wynikających z dysproporcji zarobkowych i… wciąż aktualnych konfliktów natury etnicznej. Imigranci z południowej części kontynentu, choć szybko asymilują się na nowym gruncie, nadal pozostają kością niezgody nie tylko w Kalifornii, gwarantując przy tym stale aktualne tematy do omawiania w tekstach. Najnowszy long Lionheart co prawda nie dotyka tych kwestii, a na pewno nie w takim stopniu jak do tej pory, skupiając się bardziej na dumie z własnego pochodzenia i całkiem sprawnego znoszenia codziennych trudów. Przeciętny słuchacz nie będzie miał problemów ze zrozumieniem przekazu, gdyż mamy tu do czynienia z naprawdę prostym angielskim i tematyką, która przemieliły już tysiące zespołów nie tylko z USA. Skoro panowie są z siebie tak bardzo zadowoleni, dajmy im to celebrować.
Powodów do świętowania czternastu lat na scenie jest aż dziesięć, i wbrew pozorom te dwadzieścia pięć minut wcale nie mija tak szybko jak można by przypuszczać. „Welcome To The West Coast II” jest bowiem precyzyjną, wybitnie koncertowa maszyną i nie zdziwiłbym się, gdyby nadchodzące koncerty grupy wypełnił materiał tylko z tego albumu. Pomijając średnio udane skity i kompletnie zbędny feat z JJ Petersem z Deez Nuts, mamy tutaj cios za ciosem. Panowie nie śpieszą się, nie mkną na złamanie karku jak ich bardzo dobrzy koledzy z Backtrack i First Blood, ani tym bardziej z Subzero, zespołu do którego często są porównywani.
Tkają te swoje średnie tempa, młócą breakdown za breakdownem i nie ukrywam, że za to ich lubię. To podręcznikowy, mocny hardcore (prawie jak z NYC), w którym pierwsze skrzypce gra rytm i wygar w głosie wokalisty, a dopiero potem technika, ‘świeżość” riffów czy oryginalność. To ostatnie nie jest domeną większości hardcore’owych ekip, ale Lionheart, bliższe jest metalu niż choćby Terror i ma momenty geniuszu („Trial By Fire”), za które warto ten zespół nie tylko znać, ale przede wszystkim lubić. Z niecierpliwością czekam na koncert w Polsce.