Chwilo trwaj - mógłby zakrzyknąć Marilyn Manson, który dzięki współpracy z Tylerem Batesem wciąż skutecznie podtrzymuje niespodziewany renesans swej studyjnej twórczości.
Po premierze w 2012 roku "Born Villain", kolejnego słabiutkiego i wypranego z pomysłów wypieku byłego naczelnego Antychrysta Ameryki/Świata wydawało się, że Marilyn Manson w sposób nieodwracalny leci na artystyczne dno. Tymczasem Manson wykopał ze studia swoich dotychczasowych muzyków, w tym samego Twiggy Ramireza i zdecydował się rozpocząć współpracę z nieznanym szerzej Tylerem Batesem, co mogło jawić się jako kolejny rozpaczliwy ruch mający uratować jego karierę.
Tymczasem, niespodziewanie "The Pale Emperor" sprzed dwóch lat, zamiast ostatecznie pogrzebać twórcę, okazał się albumem zaskakująco udanym, mogącym pochwalić się kilkoma naprawdę niezłymi, wpadającymi w ucho kawałkami. Nie uszło to uwadze muzycznego świata, który - jak się wydaje - docenił bijącą z tego krążka osobliwą szczerość i wolę walki o zachowanie miejsca w kapryśnym muzycznym mainstreamie. Na albumie tym Manson wciąż walczy wokalnie, nie starając się ukrywać, że nie jest już w stanie zaśpiewać tak, jak kiedyś. Jest wrzask daleki od studyjnie wygładzonych wokaliz, który momentami wręcz kaleczy uszy, ale dziwnym trafem pasuje to do stworzonej przez Batesa muzyki i wszystko razem jakoś zdaje egzamin.
Co bardziej zaskakujące, "The Pale Emperor" nie był jednorazowym fuksem. Druga artystyczna współpraca z Batesem (przy ponownym perkusyjnym wsparciu solidnego Gila Sharone) sprawdziła się raz jeszcze. Mało tego, "Heaven Upside Down" to najlepszy album Mansona od wielu lat, czyli od wydanego w 2003 roku bombastycznego, wyładowanego hitami "The Golden Age of Grotesque". Nowy krążek nie przynosi wprawdzie porównywalnych przebojów, ale chwytliwości mu z pewnością nie brakuje, podobnie jak zróżnicowania materiału i dozy dawnej wściekłości, nawet jeśli nie jest to wściekłość tak obrazoburcza jak kiedyś. Trudno oczekiwać, że Marilyn Manson nagle zrezygnuje z prób werbalnego skandalizowania, to przecież nieodłączny element jego kreacji i muzycznego DNA. Z drugiej strony faktem jest, że ów przekaz nie wywołuje dziś większych emocji. Świadczy to jednak nie tylko o tym, że rebelianckie treści (w dodatku dość infantylne: „You say God and I say Say10...”) umiarkowanie przekonują w przypadku podstarzałego, niezdrowo opuchniętego frontmana, ale przede wszystkim o dzisiejszym gruboskórnym świecie, którego mało co jest jeszcze w stanie naprawdę zaszokować.
W przypadku "Heaven Upside Down" nie ma znaczenia długo przekładana premiera płyty czy zmiana jej tytułu. Ważne, że panowie Manson i Bates dogadują się lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Podobnie jak w najlepszych latach swojej kariery, gdy wokalista wolał powierzać tworzenie niemal całej muzyki swoim współpracownikom, tak i tym razem, to zadanie w całości scedował na Batesa. A ten po prostu dokonał swoistej reinterpretacji wcześniejszego dorobku swego chlebodawcy, z okresu największej popularności, sprytnie i z wyczuciem wyciągając z niego kilka elementów i dodając parę nowych. Nie spodziewałem się, że kiedykolwiek napiszę to jeszcze w kontekście muzyki Mansona, ale "Heaven Upside Down" jest świeży, interesujący i perfekcyjnie zrealizowany.
Nowa formuła, choć mocno oparta na starych fundamentach, sprawdza się niemal we wszystkich wcieleniach obecnych na płycie. Dobrze brzmią kompozycje cięższe i mocniejsze ("Revelation #12", "We Know Where You Fucking Live"), choć o powrocie do dekadenckiej epoki "Antichrist Superstar" nie ma rzecz jasna mowy. Dają radę również wycieczki w stronę popu i natchnionego przez Davida Bowie glamowego okresu rodem z "Mechanical Animals" ("Kill4Me", "Blood Honey"). Nie ma tu właściwie niczego szczególnie zaskakującego (może poza świetnie brzmiącym, gotyckim w klimacie "Saturnalia"), a wiele pomysłów brzmi wybitnie znajomo. Najważniejsze jednak, że są to po prostu pomysły udane, które kolejny raz okazały się chwytliwe. Najlepsze od ponad dekady, nawet jeśli pod koniec albumu zespół nieco gubi impet.
Marilyn Manson wciąż jest w grze i nadal potrafi zaserwować muzykę na tyle zajmującą, by można było umieścić "Heaven Upside Down" w czołówce tegorocznych premier. To zdecydowanie więcej, niż można było oczekiwać. Dobra robota.