Choć wielu spisało już Marilyna Mansona na straty, wokalista zaskakuje po raz kolejny. Tym razem jednak robi to w zupełnie inny sposób niż dotychczas.
Nie tak dawno przeprowadzałem wywiad z Łukaszem Dunajem m.in. o jego biografii Rammstein. W czasie wywiadu z ust dziennikarza padło stwierdzenie, że Manson nie wywołuje już takich emocji jak w minionej dekadzie. I faktycznie - gdzieś od okresu "The Golden Age of Grotesque" mało kto ekscytował się kolejnymi przebierankami tego artysty/błazna, który przecież swoją karierę zbudował w sporej mierze na kontrowersyjnym wizerunku, tekstach i tym, że w czasie występów na żywo - delikatnie mówiąc - nie zachowywał się jak harcerz. Nie wiem, czy "The Pale Emperor" jest wynikiem nowego pomysłu na siebie samego wokalisty czy jego managerów, ale "nowy Manson" intryguje.
Porównania Marilyna Mansona do Davida Bowie, z którymi kiedyś już się spotkałem, zdają się być wraz z wydaniem jego najnowszej płyty coraz bardziej uzasadnione. Tak jak kiedyś Bowie, niegdysiejszy Antychryst Superstar bawi się swoim wizerunkiem i muzyką. To już nie satanista, prowokator ani emo-wampir, a pozornie zblazowany bluesman. Muzyk trawkę (i chyba ostrzejsze narkotyki) zastąpił cygarami, zaś wódkę bourbonem. Już pilotujący całość w mediach "Third Day Of A Sven Day Binge" mógł wprawić konserwatywnych fanów Mansona w osłupienie. Bluesującym, z lekka posypanym piaskiem brzmieniem i wokalem nagranym jakby na odczepne. Nie wiem, czy to z powodu emocji, jakie wywołał singiel, ale na drugiego reprezentanta płyty wybrano "Deep Six", któremu najbliżej stylistycznie ze wszystkich nowych numerów do wcześniejszych kreacji twórcy "Holy Wood".
Zachowawczość? Nie sądzę, ponieważ całość albumu ma jednak wyraźny bluesowy charakter. Z mocniejszym graniem kojarzyć mogą się tylko wspomniany "Deep Six", "Warship My Neck" i smakujące industrialną rdzą "Slave Only Dreams To Be King". Reszta utworów to już stylistycznie blues i rock, doprawione co pewien czas subtelną elektroniką (najczęściej pojawiającą się tylko jako intra do utworów). Sam Manson śpiewa jak na 46-latka przystało - jakby zmęczony tysiącami zagranych na całym świecie koncertów i ze świadomością, że największe sukcesy już za nim. Najlepiej z tego zestawu wypadają trzy wieńczące całość numery: "Birds Of Hell Awaiting", "Cupid Carries A Gun" i "Odds Of Even". To w nich jakby bohater tej płyty odsłania się najbardziej pokazując przy okazji inspiracje, o jakie nikt przedtem go nie podejrzewał. Gdzieś po drodze mamy też nowofalowe "Devil Beneath My Feet", które typowałbym na kolejny singiel.
Tekstowo mamy tutaj do czynienia bardziej z autoironicznym Brianem Warnerem niż kontestującym Mansonem. Czy więc ten drugi już się wypalił i zrozumiał, że ze spiłowanymi rogami może już tylko śmieszyć i występować w cyrku, a nie szokować? Czy może wręcz przeciwnie, cynicznemu Antychrystowi po raz kolejny udało się nas wszystkich przechytrzyć, a "The Pale Emperor" i nowo nałożony makijaż to po prostu posunięcia marketingowe. Pamiętajmy, że cały czas mamy do czynienia ze szkolnym nerdem, który potrafił przeistoczyć się w gwiazdę rocka…
Jacek Walewski