Nie sądziłem, że Kanadyjczycy zboczą z drogi melodyjnego hc/metalcore’a na rzecz niemal kalifornijskich punkowych brzmień, ale to dobrze. Niech się rozwijają, niech eksplorują inne terytoria, a skoro mamy wakacje - w to mi graj.
"Mad Season" to zestaw dwunastu letnich hiciorów, przypominających dokonania m.in. Four Year Strong czy A Day To Remember. Nie do końca ze względu na samą nośność kompozycji, co przyjemną dla ucha melodykę i balans pomiędzy lżejszym punkowym rzeźbieniem, a rozpędzoną metalcore’ową młócką. Zresztą, grupa pod wodzą Alexa Eriana już na debiucie zdradzała fascynacje mniej wściekłym graniem, co wyraźnie słychać na trzecim krążku. Oczywiście, rdzeń, czyli hardcore’owo metalowy kręgosłup i potężne gardło frontmana nadal grają pierwsze skrzypce, ale dzięki dopuszczeniu do głosu pozostałych muzyków, panowie dość pewnie wkraczają w nowe rejony. Zaryzykuję stwierdzenie, iż w tej "nowej", mniej bezpośredniej odsłonie, prezentują się dużo ciekawiej niż znacznie popularniejsi koledzy.
To co najlepsze Obey The Brave serwuje w najmniej agresywnych kompozycjach, a na krążku znajduje się jeden dość nietypowy utwór. Mowa tutaj o "RIP", będącym niemal klubowym trackiem opartym w pierwszej połowie na mocnym trapowym bicie i oldschoolowym flow, a w drugiej prezentuje niemal stadionowe zapędy grupy. Właśnie dzięki takim zabiegom "Mad Season" zyskuje w moich oczach, tym bardziej, że w składzie zespołu są sami "brutale" (koledzy z deathcore’owego Bind Witness) a jedynym zadeklarowanym fanem rapu (m.in. Jedi Mind Tricks) jest Erian. Coś nowego i odświeżającego formułę.
W premierowej dwunastce gros utworów to dość szybkie strzały, naszpikowane masą łatwo wpadających w ucho refrenów i licznymi - choć nie tak nachalnymi jak na poprzednich krążkach - breadownami. Więcej tutaj klasycznego riffowania i dbania o płynność kompozycji, co oczywiście zaliczam na plus. W poprzednim krażku, "Salvation", odrzucała jednowymiarowość i brak pomysłu na siebie. Trzeci, jak to mawiają, maturalny album, pokazuje, że Obey The Brave nie jest interesującym side projectem z potencjałem, ale pełnowartościowym tworem, który przetrwa (w założeniu) dłużej niż Despised Icon.
Minusy? Czas na zmianę osób odpowiedzialnych za sound, bo największy mankament Obey The Brave to plastik i trochę zbyt wysunięte do przodu wokale. Z drugiej strony, jeśli ma się w ekipie takie gardła, nie sposób tego nie wykorzystywać, ale byłbym rad, gdyby w ten sposób potraktowano bas, o który naprawdę ciężko w nowoczesnych produkcjach. Poza tym, uciąłbym o jedną, dwie kompozycje (konkretnie: "Low Key" i "97 Again"), dzięki czemu album nabrałby niemal koncertowego charakteru. Idealne trzydzieści minut zabawy. Lato w pełni, więc czas wrzucić na ruszt "Mad Season".
Grzegorz Pindor