O Code Orange (Kids) napisano wiele i jeszcze niejednokrotnie o nich usłyszymy.
Mniej lub bardziej zapatrzeni w Kurta Ballou z miejsca uzyskali aprobatę samego mistrza jak i zastępów jego popleczników. Kto kiedykolwiek słyszał jego produkcje i zawierzył Jacobowi Bannonowi z Converge, ten nie raz odkrywał prawdziwe perły, które zdobiły katalog Deathwish Inc. Dziś damsko-męski kwartet znajduje się w zgoła innym miejscu, stając się jedynym tak brutalnym aktem w katalogu majorsa - Roadrunner Records. Okrzyknąłem ich mianem mainstreamowego beatdownu, i chyba wiele się nie pomyliłem.
Wizja hardcore’a, jaką słyszymy na "Forever" przypomina konglomerat najbardziej tłustych, bezdusznych i walcowatych wyziewów. To skrzyżowanie death metalu z Florydy, matematyki z płyt Converge i post-hardcore’a sięgającego wzrokiem wszędzie tam, gdzie liczy się masywne brzmienie i zniszczenie, w tym do Niemiec, gdzie stawia się na jak najbardziej kwadratowe granie. "Forever" jest tak potężnym ładunkiem wybuchowym, że po kilkunastu odsłuchach, nie wiem, czy na pewno jest to płyta, do której będę chciał wracać na trzeźwo. Tak skomasowany poziom wkurwienia i dość dziwaczny koncept w postaci dzielenia utworów radiowymi skitami (włącznie z przerywaniem ich szumami) dodają płycie głębszego, odhumanizowanego charakteru, no i poddają w wątpliwość zasadność tytułu, bo jeśli coś tu ma trwać wiecznie, to degrengolada naszego łez padołu, niekoniecznie zaś metal i hardcore.
W skład kwartetu Code Orange wchodzi trójka piekielnie dobrych gardzieli, z których liderem, przynajmniej dla mnie, pozostaje skromna, drobna i growlująca Reba Meyers, niszcząca na swej drodze wszystko, co nie wpisuje się w przyjętą przez zespół filozofię. Perkusista, będący najważniejszym ogniwem spajającym pełne pauz ataki na małżowiny uszne, dominuje nad resztą, ale w szybkich partiach ustępuje koledze i koleżance i wspiera ich. Skoro już mowa o szybkości, Code Orange z nikim się nie ściga, a bagno wylewające się z głośników wciąga niczym najmocniejszy wir czarnych piasków. Z każdym kolejnym breakdownem spadamy coraz niżej.
Jest jednak kilka elementów, które mogą od tego albumu odrzucić słuchaczy. Primo: lekko nu-metalowy posmak (brzmienie basu, mocny werbel i "groove"), ale nie powinno to dziwić, skoro nawet najwięksi gracze powracają do tego nurtu, druga sprawa, to momentami zbyt duży chaos. Odnoszę wrażenie, że jak na zespół składający się z tak dobrych instrumentalistów, muzycy - choćby w takim "Real" - chcą pokazać aż za dużo. Jednak w ostatecznym rozrachunku, nawet gdyby ubrali dresy i garściami czerpali z płyt Korna zamiast Hatebreed, dalej biłbym przed nimi pokłony. Jeśli jakiś band zasługuje na miano "hottest in metal", to jest to grupa z Pittsburgha.
Grzegorz Pindor