Idealny okrąg zatoczyła muzyczna podróż warszawskiego Tides From Nebula. Zaledwie ośmiu lat potrzebowali, by zwiedzić różnorakie zakątki stylistyczne i sceny niemal na całym globie, osiągając nieprawdopodobny sukces artystyczny.
Bo na Tides From Nebula się czeka. Nie tylko u nas, a może przede wszystkim nie u nas. Z otwartymi ramiona przyjęli ich Niemcy i Francuzi, Holendrzy i Anglicy, ich dźwięki dotarły nawet do Chin. Dla Tidesów rok 2016 jest szczególnie udany, bo pojechali na olbrzymią, ogólnoświatową trasę, a do tego jeszcze wypuścili czwarty w swojej ośmioletniej karierze krążek - "Safehaven". I wydawałoby się, że grupa nieco uspokoiła szum, jaki wokół niej się rozpętał. Chodzi przede wszystkim o mieszany odbiór poprzednich dwóch krążków: "Earthshine" (2011) i "Eternal Movement" (2013) - z jednej strony gromkie brawa, z drugiej kręcenie nosem, że to nie tak jak na debiucie. Tymczasem okazało się, że Tidesi się uczyli, podpatrywali, zdobywali doświadczenie. Wpierw od Preisnera, od którego nauczyli się osiągać klimat symfonicznej pompy, później od Christer-André Cederberga, światowej sławy producenta, który podkręcił tempo i nadał grupie bardziej chwytliwe brzmienie. Po tych naukach wrócili na własne podwórko.
Zespół wyprodukował "Safehaven" sam, nagrał w swoim Nebula Studio, tak jak debiut, a i brzmieniem trochę jakby chcieli przypomnieć czasy "Aura" (2009), nie zapominając oczywiście o wszelkiej maści lekcjach pobranych od najlepszych. Wszystkie te doświadczenia skumulowały się na "Safehaven" i złożyły w naprawdę kawał kapitalnej, wielowymiarowej i potężnie brzmiącej muzyki. Fakt, krążek jest bardziej zamyślony, zadumany, mocniej melancholijny niż poprzedniczki, ale to też nadaje mu charakteru i tonu. Na blaszeczce dzieje się sporo godnych rzeczy, bo jest i deszcz brzmień cięższych i mocniejszych riffów, ale są też fragmenty ambientowe, wyciszone; bywa elektronicznie, a również charakterystycznie post-rockowo, czasem nawet prog-rockowo.
Syntezatory, gitary, rewelacyjna sekcja - wszystko to składa się na gęstą sieć dźwięków o niepowtarzalnej atmosferze, głębokim brzmieniu i przestrzeni. Ile powietrza jest w tej muzyce, to aż trudno pojąć. Kompozycje są przemyślane, pełne zmian napięć i proszących się o oklaski konceptów. Trudno uwierzyć, że z tak przecież już styranego i monotematycznego gatunku jakim jest post-rock da się jeszcze coś wykrzesać. Polacy coraz częściej pokazują, że jeszcze sporo na tym poletku jest do zagospodarowania, by wspomnieć choćby Underfate ("Seven") czy Besides ("Everything Is"), a teraz "Safehaven"od Tidesów, którzy nie dość, że sprowadzili do naszego kraju falę post-rocka, to jeszcze wciąż surfują na jej szczycie i mają najwięcej w temacie do powiedzenia.
Tutaj nie ma co narzekać. To jest nasze i to jest świetne. Tym się powinniśmy chwalić i być dumni. Tides From Nebula po raz kolejny zabrali swoich słuchaczy w fascynującą podróż, nieustannie grają dźwiękiem na emocjach i tworzą muzyką doskonałe pejzaże. Przede wszystkim zaś, wciąż są w doskonałej, światowej formie. "Safehaven" to wspaniałe osiągnięcie polskiej sceny post-rockowej od pionierów takiego grania na naszym gruncie. Tidesi już dawno przestali być dobrem narodowym, a stali się kosmopolitami. Czwarty krążek tylko poświadcza ten status.
Grzegorz Bryk