Na "Earthshine" czeka ze zniecierpliwieniem spora liczba fanów Tides From Nebula. Muzycy, po ciepło przyjętym debiucie, nie poszli na łatwiznę i nagrali album, którym starają się lekko przedefiniować swój styl. Z kontrowersyjnym skutkiem…
Po tak mocnej pierwszej płycie jak "Aura" zespołowi nie było z pewnością łatwo podejść do komponowania nowego materiału. Wspomniany album wywindował pozycję grupy wysoko, jej koncerty ściągały spore, jak na polskie realia, liczby fanów. Do tego doszły prestiżowe występy na festiwalach Asymmetry oraz Knock Out, u boku norweskiego Ulver czy niedawna trasa z Riverside, a ostatecznie wsparcie w studiu nagraniowym Zbigniewa Preisnera. Wobec premierowych utworów - częściowo prezentowanych już w czasie występów na żywo w minionym roku - można było mieć zarówno dużo oczekiwań jak i sporo obaw. Uprawiając tak wąskie poletko stylistyczne, jakim jest post-rock, ciężko szybko nie dokonać autoplagiatu lub nie nagrać materiału po prostu nudnego. Muzycy Tides From Nebula rozpoczynając pracę nad swoim drugim albumem chyba zdawali sobie z tego sprawę i postanowili podejść do tworzenia w inny niż poprzednio sposób.
Jaki jest tego efekt i jakie jest właściwie "Earthshine"? Odpowiedzi na te pytania nie mogą być jednoznaczne, ponieważ muzycy nagrali płytę, która z pewnością wywoła masę silnych i skrajnych emocji. Częściowo można było zaobserwować to już przy przedpremierowej publikacji dwóch nowych numerów. Dla jednych krążek okaże się z pewnością zbyt zachowawczy, dla innych właśnie zbyt różny od "Aura". Co można zauważyć już w czasie pierwszego słuchania, to brak łatwo i szybko zapadających w pamięć melodii. Post-rockowego przeboju na miarę "Tragedy of Joseph Merrick" zdecydowanie tutaj nie uświadczycie. Kontakt z płytą nie jest także przeżyciem tak beztroskim jak słuchanie debiutu. W pewnym sensie paradoksem jest, że muzycy, po odniesieniu tylu sukcesów w czasie minionych dwóch lat, nagrali materiał tak mocno nasączony melancholią i smutkiem. Dominują tutaj wolniejsze tempa, utwory dłużej się rozwijają. Przykładowe "Caravans" nabiera rumieńców dopiero mniej więcej w połowie trwania. Słychać także, że grupa starała się bardziej urozmaicić kompozycje zestawiając ze sobą fragmenty łagodniejsze z dynamiczniejszymi. Tylko czy balansowanie między prawie ciszą a hałasem jest już gwarantem nagrania dobrego albumu? Pytanie retoryczne…
Ze wszystkich zastosowanych patentów niestety niewiele wynika. "Earthshine" trwa, kompozycje następują kolejno po sobie, a ja nadal nie czuję się w jakikolwiek sposób wzruszony. Całości brakuje pewnej wyrazistości, wskutek czego po przesłuchaniu krążka niewiele pozostaje w świadomości i pamięci. Za pewnym brakiem przebojowości, znanej z "Aura", powinny iść mocno poruszające kompozycje. Niestety materiałowi brakuje właśnie tego - pobudzania wyobraźni słuchacza, drażnienia jego wrażliwości i wciągania go w pewną grę. Dziwi to tym bardziej, że wszystkie te przymioty posiadał debiut zespołu… Może tym razem lepiej było - zamiast wywoływać woltę - postawić na ewolucję?
Myślę, że "Earthshine" zapisze się w dyskografii Tides From Nebula jako album przejściowy. Cieszy fakt, że muzycy nie poszli na łatwiznę, nie starając się nagrać płyty będącej bardziej dopracowaną wersją "Aura". Nowy materiał można traktować w kategoriach pewnego eksperymentu. Nie do końca dopracowanego i przemyślanego, ale mającego potencjał. Cały czas jednak liczę, że to będzie ważny zespół.
Jacek Walewski