Brytyjczycy w październiku 2015 powrócili z oczekiwanym od siedmiu lat albumem studyjnym. Po raz pierwszy postanowili zatytułować go tak, jak nazwę zespołu.
"To dość zróżnicowana stylistycznie płyta. Słychać, że jako zespół nieco się starzejemy i wracamy do naszych muzycznych korzeni. Wydaje mi się, że będzie to najlepszy album, jaki nagraliśmy od czasu «Hysterii»"- powiedział nam kilka miesięcy przed publikacją materiału gitarzysta grupy Phil Collen. Czy miał rację?
Album otwiera singlowe "Let’s Go". Mamy tu fajne gitarowe riffy ze słyszanym podziałem na gitarę prowadzącą i rytmiczną, prosty rytm i stadionowy refren. Początek zdecydowanie napawa optymizmem. Dalej też jest bardzo dobrze. Kolejny singiel "Dangerous" utrzymany jest w żwawym tempie, gitary znów odgrywają ciekawe partie i idealnie ze sobą współgrają. Nie jest to oczywiście tak udana współpraca jak Clark - Collen, ale nie ma też zbyt wielu powodów do narzekań. Refren to znów cholernie wpadająca w ucho melodia wsparta chórkami gitarowej sekcji Def Leppard. Można się jedynie przyczepić do samej warstwy tekstowej. Od tak doświadczonego tekściarza jak Joe Elliott wymagałbym czegoś więcej, niż miałkie "Dangerous/ I’m addicted to your poison/ I never felt a thing/ And without hesitation/ I will take you and jump right in".
Trudno oprzeć się wrażeniu, że Def Leppard na płycie tej inspirowało się grupą Queen z lat 80. Na początku "Let’s Go" słyszymy głos Elliota przepuszczony przez efekty w stylu Freddiego z "One Vision", "Man Enough" stworzony jest z podobnych patentów co "Another One Bites the Dust. Fakt, jest to odrobinę odtwórcze i szybko przywodzi na myśl projekt dowodzony przez Mercury’ego, ale brzmi to naprawdę dobrze. Odskoczniami od pełnych wigoru i jowialnych kawałków są na pewno balladkowe "We Belong", odrobinę szybsze, trochę zalatujące popem (i wcale nie pobudzone) "Energized" czy też "Battle Of My Own", z kapitalnie brzmiącą gitarą akustyczną.
Nadszedł czas ustosunkować się do wspomnianych na początku słów Collena. Moim zdaniem gitarzysta nie mijał się znacząco z prawdą. "Def Leppard" to przebojowy album, pełen interesujących kompozycji, z których kilka w najbliższym czasie powinno stać się podstawowymi pozycjami koncertowej setlisty Brytyjczyków. Póki co grają tylko singlowe "Let’s Go" i "Dangerous", ale myślę, że z biegiem czasu do tej pary dołączy kolejna (a może więcej?) piosenka z najnowszego wydawnictwa, nagranego w stylu, którego próżno szukać wśród współczesnych przedstawicieli muzyki rockowej.
Na zakończenie muszę wspomnieć o nośniku, na jakim dotarł do mnie ten album. Nie była to płyta CD, nie był to też winyl. W paczce od redakcji znalazłem kasetę magnetofonową! Na początku myślałem, że są one wysyłane jedynie do przedstawicieli prasy muzycznej jako swoiste "puszczenie oka", ale myliłem się. Wytwórnia Ear Music wypuściła "Def Leppard" na kasecie do regularnej sprzedaży (tylko na rynku europejskim). Inna kwestia, że w Polsce ciężko znaleźć stacjonarne sklepy oferujące kasety z premierowymi wydawnictwami.
Od kilku lat swoją drugą młodość przeżywają płyty winylowe. Obecnie coraz więcej artystów publikuje najnowsze materiały na kasecie. Ciekawe, kiedy swą popularność na nowo odzyskają… płyty CD?
Kuba Koziołkiewicz