Niewielu jest muzyków, którym ufam niemal bezgranicznie, a jednym z nich jest na pewno głównodowodzący Witchcraft Magnus Pelander.
Pelander, niczym rockowy Midas przemienia w złoto każdą kolejną płytę Witchcraft. Nie spieszy się z nowymi albumami, nagrywa tylko wtedy, gdy ma coś do powiedzenia i wciąż utrzymuje równy, bardzo wysoki poziom, nieosiągalny dla większości innych kapel z tej stylistyki. Nie przytrafiają mu się wypadki przy pracy, nie celuje w listy przebojów, nie sprawia wrażenia, jakby zależało mu na popularności czy zawojowaniu świata. Robi swoje, czego najlepszym dowodem jest piąty już krążek w dyskografii zespołu, znakomity "Nucleus", który umacnia pozycję Witchcraft w ścisłej elicie klasycznego rocka.
Witchcraft to dziś właściwie solowy, a przy tym dość enigmatyczny, zapadający w drzemkę na długie miesiące projekt Pelandera. W składzie ekipy nie tylko nie ma już żadnego muzyka, z którym Magnus szesnaście lat temu zaczynał działalność, ale nawet nie ostał się nikt z kompanów nagrywających poprzednią płytę "Legend". Lider odpowiada za całą muzykę, teksty oraz pomysł szaty graficznej krążka, śpiewa, nagrał wszystkie partie gitary i większość klawiszy, sięgnął nawet po wibrafon. Do zespołu zaprosił basistę i perkusistę, a do udziału w produkcji kilku gości odpowiadających między innymi za dodatkowe wokale, flet, theremin czy skrzypce, ale jego dominacja jest całkowita. Biorąc pod uwagę jakość twórczości Witchcraft, potwierdza to zresztą solidnie udowodnioną tezę, że demokracja niekoniecznie sprawdza się w przemyśle muzycznym. Szef decyduje o kierunku twórczym, spija śmietankę, odpowiada jednak również za ewentualne porażki.
Tych drugich Pelander na szczęście nie musi się obawiać (oby jak najdłużej), choć wraz z "Nucleus" zespół nie odcina kuponów; trochę zaryzykował, proponując chyba najmniej przystępny, a przy tym - paradoksalnie - najbardziej klimatyczny album w dotychczasowej karierze. Więcej tu nawiązań do folku, w ten sposób zresztą rozpoczyna się krążek, albo folku przepuszczonego przez rockowy filtr w stylu Jethro Tull (fajne partie fletu). Jednak jeszcze więcej mamy tu spokojnego minimalizmu - jak w "Helpless", "Nucleus" lub pierwszej części zamykającego album, tradycyjnie najdłuższego, 16-minutowego kolosa "Breakdown". Podobnych rozwiązań w twórczości Witchcraft wcześniej na taką skalę nie było.
Pewną woltę Szwedzi wykonali już przy okazji "Legend", zachowując wszystkie cechy typowe dla swojego stylu, a jednocześnie nastawiając się na nieco nowocześniejsze brzmienie, oddalające zespół od - na dłuższą metę stygmatyzującej - retro szuflady. "Nucleus" nie jest nowym otwarciem i nie pozostawia wątpliwości, że to pełnokrwisty materiał Witchcraft, choć nie powiela pomysłów ani z "Legend" ani też z wcześniejszego, genialnego "The Alchemist", do dziś uważanego przez wielu fanów za opus magnum formacji. Wokale, partie gitary czy jedyna w swoim rodzaju melodyka są niepodrabialne i bardzo dla Szwedów charakterystyczne, choć zarazem krążek wymaga od słuchacza - chyba po raz pierwszy - nieco dłuższego wgryzania się weń i spokojnego nasiąkania atmosferą.
Początkowo może wydawać się, że coś tu nie gra. Melodie nie są aż tak oczywiste, momentami zaskakują histeryczne wręcz wokalizy Pelandera, mniej tu 'piosenkowatości', utwory są dłuższe i wielowątkowe, trudno mówić o szczególnie wyróżniających się kompozycjach. Tym bardziej, że bardzo bezpiecznie wybranym na singla "The Outcast", opartym na chwytliwej, trademarkowej linii melodycznej, Pelander zdecydowanie nie odsłania wszystkich kart z nucleusowej talii. Ja również tych kart nie chcę odsłaniać, bowiem tak emocjonalna i piękna muzyka nie poddaje się łatwo recenzenckiej analizie. Wystarczy wspomnieć, że gdy "Nucleus" wreszcie zaskoczy, całkowicie uzależnia od siebie słuchacza. To świetna płyta wyjątkowego zespołu, którą każdy powinien odkryć na własną rękę.
Szymon Kubicki