Zamiast trójki ponurych retro-panów na okładce, piękność w oldschoolowych okularach. To mi się podoba, a wysmakowana i świetna koncepcyjnie okładka trzeciego albumu Kadavar momentalnie zwraca uwagę. Berlin kusi.
"Berlin" ukazał się w sierpniu, w lipcu epką pochwalił się Orchid, na końcówkę września zapowiedziano nową płytę Graveyard, a w październiku przypomni o sobie Gentlemans Pistols, który zadebiutuje w nowych barwach. Zmasowana letnio-jesienna, vintage'owa ofensywa pod flagą Nuclear Blast trwa zatem w najlepsze. Wprawdzie niektórzy złośliwcy twierdzą, że jeśli jakiś zespół z tego nurtu chce zacząć nagrywać gorsze niż wcześniej albumy, powinien podpisać papiery z niemieckim gigantem, ale... do tej pory to się jednak nie sprawdzało. A jak jest w przypadku kolejnego rzutu krążków wspomnianych kapel? O ile Orchid trochę zawiódł i nie pokazał niczego nowego, a Graveyard, no cóż... o tym może w innej recenzji, tak Kadavar trzyma formę.
Wprawdzie "Berlin" nie jest tak przebojowy i łatwo wpadający w ucho jak jego poprzednik "Abra Kadavar", którym niemieckie trio rozpoczęło swą przygodę z Nuclear Blast, ale tak czy owak to jednak bardzo solidny album pokazujący, że zespół konsekwentnie odchodzi od proto-metalu opartego na najbardziej oczywistych inspiracjach z Black Sabbath czy Pentagram na czele. Nowe, interesujące pomysły pojawiły się już na "Abra Kadavar", przydając mu charakteru i w gruncie rzeczy szkoda, że kapela na "Berlin" części z nich, zwłaszcza tych spacerockowych, nie kontynuuje. Jednak zwrot w kierunku hard rocka - zwartego, mniej psychodelicznego, a bardziej gitarowego i utrzymanego w średnio-wolnych tempach, okazał się naprawdę udany.
Trudno się dziwić, bowiem Kadavar od początku uplasował się w czołówce swej stylistyki, a teraz ostatecznie potwierdził, że swojej egzystencji nie uzależnia od wzorców z przeszłości tak mocno, jak czynią to zastępy coraz gorszych kapel-naśladowców; choć tytuł jednego z utworów "Last Living Dinosaur" mógłby sugerować co innego... Co więcej, potwierdza to również produkcja materiału. Mimo iż zespół nagrywał na żywo i z użyciem starego analogowego sprzętu, krążek wciąż brzmi ciepło, a jednocześnie współcześnie i bez nadmiernej stylizacji na dawny sound.
Spójność, zwarty charakter płyty i brak nacisku na indywidualne popisy instrumentalistów sprawiają, że trudno wyróżnić którąś z kompozycji, a "The Old Man" i wspomniany "Last Living Dinosaur", które doczekały się teledysków, mogłyby równie dobrze zostać zastąpione dosłownie każdym innym utworem z tracklisty. Na przykład poprowadzonymi świetną melodią, żwawymi "Lord Of The Sky" i okraszonym szczyptą solidnego fuzza "Stolen Dreams" lub też bardzo dobrym "Spanish Wild Rose", przypominającym mi nieco Troubled Horse. Na tle całości wyraźnie odznacza się jedynie zamykający rozszerzoną wersję płyty, zaśpiewany po niemiecku cover Nico "Reich der Träume". Łagodna i wyciszona odsłona Kadavar zaskakuje bardzo pozytywnie i wielka szkoda, że ten bonus nie trafił na regularną edycję albumu.
Melodia, głupcze! Parafraza tego zawołania przyświeca Niemcom w każdym fragmencie "Berlina". Niemniej ważna jest również naturalność trio, które robi swoje bez zbędnej napinki, tak jakby dokładnie te dźwięki wypływały im prosto z serc. Choć po pierwszym kontakcie album może nie wciągać w aż takim stopniu, jak "Abra Kadavar", to jednak ma do zaoferowania równie dużo. Trzeba tylko trochę dłużej poszukać. Podobnie jest z tytułowym Berlinem, któremu muzycy Kadavar złożyli swoisty hołd. By poznać i zachwycić się tym miastem, nie wystarczy przecież tylko szybki spacer po Unter den Linden.
Szymon Kubicki