"Czołowi naukowcy świata twierdzą zgodnie: podróże w czasie to już nie fikcja, a rzeczywistość" - tak wytwórnia Nuclear Blast napisała w notce promocyjnej albumu "Abra Kadavar".
O tym, że mamy do czynienia ze śmiałymi podróżnikami w czasie, świadczą już same okładki płyt Kadavar. Z obydwu dość srogim wzrokiem spoglądają na nas muzycy berlińskiego trio, odziani - dowód numer jeden - w szałowe ciuchy sprzed kilku dekad. Co więcej, kto miał okazję widzieć muzyków formacji nie tylko na scenie, ale także i poza nią, ten wie, że oni tak na poważnie i na co dzień. Oczywiście, przebieranki w stroje z epoki to nieodzowny element kreacji wizerunku wielu zespołów, sięgających do rockowego dziedzictwa lat '70, jednakże Kadavar utożsamia się z tą stylistyką chyba najbardziej. To po prostu retro w formie czystej, destylat vintage rocka.
By takie twierdzenia były uprawnione, potrzeba jednak czegoś więcej. Proszę bardzo, dowód numer dwa: muzyka zawarta na "Abra Kadavar", krążku - warto wspomnieć o tym już na samym początku - znacznie lepszym niż debiut z ubiegłego roku. Na "Kadavar" panowie chcieli być tak retro, że zapomnieli przyłożyć się do stworzenia ciekawych, wyróżniających się czymś kawałków. Najwyraźniej wystarczyło jednak kilkanaście miesięcy i kilka koncertów więcej, by Niemcy dojrzeli i wraz z "Abra Kadavar" wykonali spory krok naprzód. Muzycy twierdzą, że tym razem byli w studio bardziej spontaniczni i, rejestrując cały materiał na setkę w jednym pomieszczeniu (za wyjątkiem wokali, dodatkowych instrumentów i solówek), chcieli zachować energię występów na żywo. Coś w tym jest, bo rzeczywiście słychać tu więcej luzu i swobody w budowaniu kompozycji, muzyka płynie całkiem swobodnie i mniej tu kwadratowych, sztucznych rozwiązań, które pojawiły się na debiucie.
Inspiracje Berlińczyków, po uszy zatopionych w klimacie lat '70, są całkiem wyraźne, ale nie nachalne. Przede wszystkim, dziedzictwo Black Sabbath miesza się tu z wpływami Pentagram (taki "Fire" mógłby spokojnie wyjść spod palców ekipy Bobby'ego Lieblinga, z liniami wokalu włącznie). Kawałki mają swój charakter, każdy z nich ma coś do zaoferowania, a szczególnie ciekawie robi się pod koniec - w "Liquid Dream", za sprawą krótkiej klawiszowej solówki i paru dziwnych elektronicznych przeszkadzajek (do wyłapania zwłaszcza w słuchawkach). Jeszcze bardziej kolorowo i psychodelicznie, a właściwie spacerockowo (trudno nie wskazać tu Hawkwind) brzmi kolejny "Rythm For Endless Minds", w którym wokal Lupusa Lindemanna przepuszczono przez odpowiedni efekt. Kawałek ten płynnie przechodzi w zamykający płytę instrumentalny utwór tytułowy (wciąż z kosmicznym szumem w tle), w którym wreszcie wykazać może się nieeksponowany wcześniej nadmiernie bębniarz Tiger. Na krążku nie zapomniano także o basie, ładnie uwypuklonym, pracującym dość głośno, ale nie uzurpującym sobie prawa do roli instrumentu wiodącego. Pełni ją tutaj ciepło i analogowo brzmiąca gitara, choć plan pierwszy należy jednak do wyeksponowanych partii śpiewu.
Choć nie zaliczyłbym "Abra Kadavar" do ekstraklasy gatunku, to jest to z pewnością bardzo dobry krążek, na wiele przesłuchań, który dowodzi przede wszystkim rozwoju formacji. Niemcy nie są potęgą w tego rodzaju graniu, ustępując Szwedom, Anglikom czy Amerykanom, ale jak tak dalej pójdzie, Kadavar może jeszcze sporo namieszać.
Szymon Kubicki