Podobno bratanie się z orkiestrą symfoniczną i granie po raz tysięczny tych samych numerów (tyle że w innych aranżacjach), to najlepszy dowód na kombatanctwo zespołu. Nie w przypadku Deep Purple.
Chyba każdy fan rocka wie, że to właśnie Brytyjczycy są jednymi z prekursorów łączenia rocka z muzyką symfoniczną. Wszystko za sprawą Jona Lorda, wszechstronnie wykształconego klawiszowca, który dążył do zbratania tych odległych (przynajmniej tak wydawało się ponad 40 lat temu) światów. Do finalizacji doszło 24 września 1969 roku, kiedy to Purple wraz z The Roylal Philharmonic Orchestra nagrali "Concerto for Group and Orchestra".
Informuję o tym, ponieważ podobne materiały do tego, który otrzymujemy na DVD "Live In Verona", często traktujemy jako odcinanie kuponów. Dostajemy od zespołu zestaw znanych i zgranych piosenek, podany w kolejnej wersji. W przypadku Perfectu czy Dżemu brzmi to śmiesznie, w przypadku Deep Purple - wręcz zieje oczywistością. Taki koncert musiał się odbyć.
Zanim jednak pochwalę dobre strony wydawnictwa "Live In Verona", łyżka dziegciu. Otóż występ w tamtejszym, skądinąd przepięknym amfiteatrze, który odbył się 18 lipca 2011 roku nie był jedynym na tej trasie, w którym Purplom towarzyszyli muzycy Neue Philharmonie Frankfurt. Ba, dwa dni wcześniej grupa i orkiestra zagrały wspólnie podczas festiwalu w Montreux, a wydarzenie to świat obejrzał za pomocą DVD wydanego trzy lata temu. Cała sytuacja trochę śmierdzi podtrzymywaniem koniunktury i za taką mogłaby być uznana, gdyby nie wyjątkowa sceneria koncertu. Przepiękny amfiteatr w mieście miłości, za jakie uchodzi Werona, po brzegi wypełniony publicznością, która z uwagą słucha największych przebojów legendarnej grupy. Okej, publika mogłaby być trochę bardziej zaangażowana i żywiołowa, ale z drugiej strony do teatru nie przychodzisz tańczyć pogo, czyż nie?
Bardzo podoba mi się realizacja całego materiału, nieśpieszna, ale też i nie statyczna. Na tyle dynamiczna, by poczuć siłę rockowego koncertu, ale też tak wyważona, że miejscami bliżej mu do dokumentu, niż do koncertowych zapisów współczesnych gwiazd. Na wyższej rozdzielczości ekranu oczywiście trochę pikselozy się pojawia, ale nie na tyle, bym jakoś mocno się jej czepiał. Za to nie mam żadnych uwag do dźwięku, który brzmi czysto, selektywnie i miejscami mocniej, niż na płytach studyjnych. Szczególnie efektownie prezentuje się Steve Morse, zarówno jeśli chodzi o "kop" swojej gitary, jak i pomysły na solówki. Nawet na docenianej przeze mnie płycie "Now What?!" nie wycina takich popisów - brawa!
Wróćmy jednak do samej treści, czyli tego, co zaprezentowali muzycy Deep Purple. Zestaw składa się z samych pewniaków, przede wszystkim ze złotego okresu, począwszy od "Hard Lovin' Man", poprzez "Smoke On The Water", na "When A Blind Man Cries" skończywszy. Z pozostałych usłyszymy choćby "Knocking On The Back Door", czy "Hush". Czyli wszystkie te numery, które usłyszeliśmy na "Live In Montreux"… Brakuje jedynie "Child In Time", no ale co poradzić, że Ian Gillan nie jest w stanie go uciągnąć. Nie mam o to do niego pretensji, trzymam kciuki, gdy nieco nieporadnie próbuje krzyczeć w "Lazy", ale generalnie cieszę się obcowaniem z jego głosem.
Co do roli orkiestry, to właściwie służy ona za tło, które raz na jakiś czas (choćby w "Hard Lovin' Man") uderzy nieco agresywniej. Najczęściej jednak trzyma się z tyłu. I dobrze - jak dla mnie idealnym mariażem rocka z filharmonią jest ten, w którym ta druga jedynie uzupełnia, a nie przejmuje kontrolę nad muzyką.
"Live In Verona" to całkiem przyjemne wideo. Mogłoby być jeszcze ciekawsze, gdyby nie fakt istnienia wspomnianego "Live in Montreux". Ale nie ma co się czepiać - Deep Purple zawsze dobrze widzieć na swoim ekranie.
Jurek Gibadło