Już wydana niedawno koncertówka "Spin it Again!" udowodniła, w jak wyśmienitej formie są członkowie grupy Saga. Niedługo musieliśmy czekać na imponujące studyjne potwierdzenie tej tezy.
Kanadyjska Saga to grupa, która mimo dość długiego stażu działalności scenicznej (od roku 1977) i imponującej liczby longplayów (22 albumy studyjne), wciąż pozostaje zespołem raczej z drugiej ligi progresywnego rocka. Nigdy nie udało im się wspiąć do owego panteonu, choć nie ukrywajmy, jest to grupa absolutnie klasyczna i klasowa, a powinny o tym świadczyć ostatnie wojaże Michaela Sadlera i reszty ekipy. Nie idzie więc o to, że przez te wszystkie lata chałturzyli, raczej rzemieślniczo tyrali, co może jest główną przyczyną tego, że za Sagą nigdy nie stała jakaś olbrzymia rzesza fanów.
Jest to mało istotne w obliczu faktu, że zespół jakby przechodził drugą młodość, czego potwierdzeniem jest właściwie każdy z dwunastu utworów na premierowym "Sagacity". Delikatne odmłodzenie brzmienia przyniosło masę pełnych frajdy melodii. Raz, że jest bardzo hard rockowo, co rusz Saga serwuje świetne riffy na dość znacznie przesterowanych gitarach, Ian Crichton raczy słuchacza również zadziornymi solówkami, bębny Mike'a Thorne'a łomoczą aż miło, klawisze Gilmoura nadają kolorytu i tak barwnej i pomysłowej muzyce, Sandler zaś czaruje znakomitymi wokalami, chyba najlepszymi od wielu, wielu lat. Zaskakujące, że tak bogata w doświadczenia grupa wciąż potrafi brzmieć tak świeżo, młodo, witalnie, mocno i na dodatek soczyście.
Ciężko wymieniać jakiekolwiek wpadki na "Sagacity", bo nawet z pozoru tak irytujący utwór-kołysanka jak "Press 9", z czasem przekonuje do siebie pomysłem i zaczyna się podobać. Cała reszta to prawdziwe petardy, wystarczy odsłuchać otwierającego album "Let It Slide" by poczuć jak na przestrzeni paru lat spotężniała Saga. A na "Sagacity" są jeszcze takie numery jak "Vital Signs" (czy tylko mnie się wydaje, że Sadler śpiewa tu trochę jak Ian Anderson z czasów "Aqualung"?), "Go With The Flow" (z pięknymi przejściami między graniem z prądem a akustycznym), zadziorny "Wake Up", po mistrzowsku poprowadzony "Don't Forget To Breathe" czy przyjemne hard rocki w postaci "On My Way" i "Luck". Na końcu zaś zaserwowano z lekka operowy, podniosły "I'll Be". Na "Sagacity" wszystko do siebie pasuje, miło łechce poczucie estetyki znakomitymi melodiami. Dodatkowo, nikt tu nie próbuje przemycić zapychaczy, wszystko co się na premierowym materiale Kanadyjczyków znalazło, to klasa absolutnie światowa i powiedzmy sobie otwarcie - być może ku irytacji starych fanów zespołu - Saga jeszcze nigdy nie była tak silna jak teraz.
Dwukompaktowa wersja specjalna "Sagacity" wzbogacona została o niepublikowany wcześniej zapis koncertu z SWR1 Rockarena z roku 2013. Występ potwierdza zresztą wszystko to co wcześniej już zostało powiedziane. Panowie zrobili tą płytką małe podsumowanie kariery, serwując koncertowe wykonanie kilku mniej lub bardziej znanych klasyków (stąd nazwa "Saga Hits") z żelaznego repertuaru live. Zabrakło kilku perełek, ale to przecież płyta bonusowa - koncertowe the best of można znaleźć na "Spin it Again!" Niemniej prezent znakomity!
To może obrazoburcze stwierdzenie, ale gdybym miał przekonywać kogoś do Sagi, to zacząłbym od słów: "To sobie, stary, posłuchaj Sagacity". Myślę, że każdy na nowym albumie zespołu znajdzie coś dla siebie, bo jest ciężko ale i rześko, jest soczyście, jest wreszcie ambitnie i przebojowo. Dodatkowo masa konceptów włożona w utwory po prostu imponuje pomysłowością i otwartością muzycznych gustów poszczególnych członków Sagi, którzy najzwyczajniej nie stawiają sobie żadnych ograniczeń. Tak, tak, powtórzę raz jeszcze, Saga jeszcze nigdy nie była w tak rewelacyjnej formie!
Grzegorz Bryk