Wydawać by się mogło, że prędzej znajdziemy wodę na Marsie niż dobrą gitarową alternatywę w naszym kraju.
Właściwie w ostatnich latach przychodzi mi na myśl tylko jedna nazwa - Made In Poland. Kilka innych po głębszym zastanowieniu. Wysepki na morzu. 2012 rok przyniósł nowe odkrycie. The Shipyard, co ciekawe, powstało z inicjatywy Piotra Pawłowskiego, basisty Made In Poland. Do niego dołączali kolejni muzycy znani z Tymon And The Transistors, Sounds Of Pixies czy Kiev Office. Ot, taki trójmiejski kolektyw, bo określenie supergrupa zarezerwowane jest raczej dla stricte mainstreamowych artystów. Surowo brzmiący debiut "We Will Sea" narobił niemało zamieszania wśród fanów alternatywy, zimnofalowych czy post-punkowych brzmień. Porównywano ich do My Bloody Valentine, Killing Joke czy Joy Division. Polskie Editors? Wystarczająco blisko, więc czemu nie. Chociaż uczciwie trzeba przyznać, że trójmiejscy muzycy wypracowali własny styl. Inspiracja? Jak najbardziej. Tępe naśladownictwo? W żadnym razie.
2014. Nowa płyta. Poprzeczka zawieszona wysoko. Już pobieżne przesłuchanie dało wrażenie, że jest dobrze. Im częściej ten krążek kręcił się w moim stereo, utwierdzałem się w przekonaniu, że jest co najmniej tak dobrze, jak na debiucie, choć nieco inaczej. Brzmieniowo, bo jeśli idzie o źródło, z którego wypływa ich muzyka pozostaje niezmienne. Do tego charakterystyczna energia. Ta muzyka żyje, pulsuje. Jak partie basu Pawłowskiego (choć gra i na gitarze w kilku numerach), jak również bicie perkusyjne Młyńca, który niezmordowanie napędza utwory. Bez problemu pobudziliby fanów w małym klubie, jak i na stadionie (fantastyczne przestrzenne partie gitar). Porównując do debiutu, wyszli z fabryk, hal i piwnic do ludzi. Złagodzili brzmienie, ale nie stracili pazura, który tkwi w samych kompozycjach. Zachowali specyficzną zadziorność. Podsumowując, "Water On Mars" brzmi jakbyśmy słuchali grania na żywo, gdyż to, co z miejsca rzuca się w uszy to naturalne brzmienie. Okazuje się, że to nie przypadek, albowiem muzycy nagrywali ten album na "setkę".
Brzmienie i energia to jedno. Warto powiedzieć słowo o samych kompozycjach, gdyż na "Water On Mars" hit goni hit. To będą koncertowe strzały w dziesiątkę. O ile tytułowy kawałek wielkiego wrażenia nie zrobił, już kolejne - począwszy od "So Much To Win" - tak. Muzycy płynnie poruszają się po gitarowej alternatywie, zmieniają klimat, sypią zadziornymi riffami, to znów pojadą jakimś bardziej swobodnym tematem, cały czas pamiętając o dobrych melodiach. Słychać echa i The National, i Editors. Jest smutek i chłód i trans jak w dobrych nowofalowych produkcjach. Dla mnie jednak ta płyta to przede wszystkim znakomita współpraca sekcji rytmicznej. Dowód stanowi w zasadzie każdy utwór.
Stoczniowcy mają pomysł na granie i bez pudła go realizują. W czym pomagają nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim muzyczna wyobraźnia pozwalająca na znalezienie ciekawych rozwiązań, poszukiwanie w ramach już ustalonego porządku. Często leci się banałem, że zespół nagrał dojrzały krążek czym przykrywa się zwykle fakt, że z płyty wieje nudą. Jednak The Shipyard faktycznie okrzepli jako zespół, materiał jest bardziej zwarty w porównaniu z debiutem. Lubię noise, lubię chropowatość w muzyce, a jednak, mimo że "Water On Mars" jest bardziej wygładzone zupełnie mi to nie przeszkadza, bo same numery są po prostu dobre. Choć The Shipyard nowych lądów nie odkrywają, w zasadzie dla każdego, kto - jak ja - lubi takie klimaty, jest to pozycja obowiązkowa.
Sebastian Urbańczyk