A Course of Infinite Escape
Gatunek: Rock i punk
Wrocławska grupa Blank Faces najnowszym mini-albumem zaznaczyła aspiracje do wtargnięcia w poczet pierwszoligowych, rodzimych zespołów post-rockowych.
W polskiej ekstraklasie gatunku robi się coraz ciaśniej, co zresztą doprowadza do śrubowania poziomu, windowania go nawet na szczebel międzynarodowy (vide szeroko komentowane poczynania Tides From Nebula). Z coraz większym trudem przychodzi kolejnym kapelom przepychanie się do oka cyklonu - Blank Faces systematycznie, małymi krokami wydeptuje sobie swoją ścieżkę. Ich "Freefall" (2011) był debiutem udanym, z jego pomocą zaskarbili sobie sympatię całkiem pokaźnej grupy fanów - były tam rzeczy interesujące, ale w większości materiał reprezentował granie raczej typowe dla gatunku.
Dwudziestopięciominutowy mini-album "A Course of Infinite Escape" pokazuje, że Blank Faces nie stoją w miejscu i wciąż szukają pierwiastka, który pozwoliłby im stać się nową jakością na gruncie post-metalu. Na pewno warto pochwalić wyczucie klimatu, jakim dysponują muzycy, bowiem bezsprzecznie potrafią budować atmosferę i utrzymywać ją przez całość materiału - pomagają sobie uzbrajając płytę w kompozycję klamrową, unikają również ciszy między utworami, serwując płynne przejścia (może nie z gracją mistrzów koncept-albumów, ale jednak). Druga ważną kwestią jest uzbrojenie poczynań grupy w wokal - jest on zaserwowany w formie dodatku do instrumentalnych wojaży (mało tu zresztą śpiewu, więcej niskiej melorecytacji), ale dla samej muzyki pozostaje nie bez znaczenia, bo sensownie ją urozmaica, momentami nawet zbliżając całość do rejonów najnowszego albumu Blindead "Absence".
Strona stricte instrumentalna pachnie już niestety szablonem, gdyż znajdziemy tu walcowate riffy, solówki, tradycyjną ścianę dźwięku, a utwory napędzają się stopniowo, od powolnego wstępu po epicentrum pod koniec. Wszystko to trzyma się zgranych patentów i niczym nie zaskakuje. Za wartość w Blank Faces robią klawisze, fortepian, oraz elementy elektroniczne - grupa powinna śmielej wykorzystywać swojego klawiszowca i bawić się samplami. Na pewno urozmaicili by przez to popisy, a i zaznaczyli jakieś cechy charakterystyczne twórczości, coś rozpoznawalnego, co pozwoliłoby wyłowić ich muzykę spośród wielu mnożących się w zastraszającym tempie reprezentantów sceny. Warto by też pomyśleć nad brzmieniem, które w obecnym kształcie zapędy post-metalowe prezentuje raczej w formie post-rockowej - gdyby całość brzmiała nieco niżej, bardziej mięsiście, po prostu ciężej (po raz kolejny ukłon w stronę Blindead), na pewno wyszłoby to na dobre materiałowi. W muzyce słychać pewne ograniczenia finansowe, ale to lepiej niżby miało ich nie być, bowiem grupa udowadnia, że przy odpowiednim nakładzie jest w stanie pokonywać kolejne bariery, które obecnie są - co zrozumiałe! - nie do przeskoczenia.
Ostatecznie "A Course of Infinite Escape" to album udany, bo post-rockowy/metalowy szablon panowie z Blank Faces skutecznie urozmaicają elementami, które nadają utworom charakteru. To kolejny istotny krok wrocławskiej grupy na drodze do namieszania na polskiej scenie. Nie jest to wprawdzie jeszcze ekstraklasa, ale niewątpliwie widać ją gdzieś na horyzoncie.
Grzegorz Bryk