Blacksnake to czterech facetów grających szeroko pojęty hard rock. Ich drugi album to mieszanka, w której skład wchodzą: diablica na okładce, głos robota, kilku gości i duch rock’n’rolla.
Krążek otwiera utwór tytułowy z chwytliwym riffem i wpadającym w ucho refrenem, pojawia się tu również chórek dziecięcych ptaszków (posłuchacie - to będziecie wiedzieć, o co chodzi) - całość stanowi dobry początek i zachęca do dalszej rockowej eksploracji. W "Pandemonium" czuć sabbathowski klimat i energię młodej Metalliki. Intro w "Legacy of Rock" autorstwa Macieja Gawlika, jakby wyjęte z Rodziny Addamsów czy innego Draculi jest zaskakującym, ale interesującym elementem, po którym następuje już klasyczna hardrockowa jazda.
"Broken Heart Blues" to jeden z najciekawszych punktów "Lucifer's Bride", urozmaicony harmonijką ustną i saksofonem (solo Iwony Wątróbskiej) doskonale wkomponowanymi w resztę standardowego, ciężkiego instrumentarium. Takie bluesowe mariaże z metalem to świetna sprawa, brakuje takiej muzyki - za to duży plus. "Holy Deceiver" to już konkretne uderzenie z marszowym rytmem i ładnie poprowadzonym solo Macieja Więckowskiego, zaś w "Iron Ground" dla odmiany usłyszymy głos robota, co prawda tylko na początku, ale zawsze to coś dla fanów "robocich" głosów.
Krążek zamyka "Say Goodbye to Heaven", który już kojarzy mi się wyłącznie z nieśmiertelnym Motörhead - syrena, szybkość, kompozycja, perkusja (á la Mikkey Dee, czy wcześniej Philthy Animal), wszystko (poza wokalem rzecz jasna) się zgadza. Oczywiście wpływy Motörhead, jak i Judas Priest, Black Sabbath czy z polskich bandów Acid Drinkers słychać w wielu utworach, ale w czerpaniu inspiracji z takich zespołów nie ma przecież nic złego.
Ekspresja wokalna, heavymetalowa motöryka, szalone solówki, połamane melodie, chwytliwe refreny, charakterystyczne dodatki i wszechobecna magia rock’n’rolla to składniki, dzięki którym powstają dobre płyty hard’n’heavy. Blacksnake najwyraźniej zna ten magiczny przepis, bo krążek im się udał.
Jakub Kosek