Kilka lat temu, przy okazji recenzji płyty "Vessel", twierdziłem że Twenty One Pilots to projekt raczej krótkotrwały, taki który będzie pchał wózek, póki będzie panowała na niego moda.
Sypię sobie głowę popiołem, bo trochę się pomyliłem. Duet Tyler Joseph i Josh Dun radził sobie od tamtego czasu coraz lepiej, wystrzelił przy okazji megaprzeboju "Heathens" wylansowanego przez kasowy film "Suicide Squad". Po drodze był świetnie przyjęty studyjny album "Blurryface" (2015). Twenty One Pilots zyskali status międzynarodowej gwiazdy, również Polskę ogarnęło to szaleństwo i dziś zapełniają po brzegi każde miejsce, w którym się pojawią. Po czwartym krążku nagle w obozie Josepha i Duna zrobiło się głucho. Media społecznościowe zamilkły na rok. Były to przygotowania pod piąty album amerykańskiego duetu, który ukazał się ostatecznie w październiku pod tytułem "Trench".
I można się zastanawiać czy Twenty One Pilots nie dopadł ten sam wirus, którym zaraził się Damon Albarn wydając dwa ostatnie krążki pod banderą Gorillaz. Wtedy pisałem o "smutku Goryli", "Trench" natomiast prezentuje "melancholię Pilotów". Album zapowiadany był jako krążek koncepcyjny sięgający po dość odważną tematykę: depresję, wiarę, zdrowie psychiczne i samobójstwo - czyli konceptów poruszanych już na wcześniejszych blaszkach Pilotów, ale tu ukazanych metaforycznie za murami fikcyjnego miasta Dema rządzonego przez dziewięciu biskupów. Dema to zresztą odniesienie do religii zoroastryzmu - była to ceglana budowla (tzw. "wieża milczenia" lub dakhma) gdzie wyznawcy zoroastryzmu chowali ciała zmarłych, by pożarły jest ptaki (stąd na okładce "Trench" pojawił się sęp).
Znacznym zmianom uległa atmosfera muzyki Twenty One Pilots. Oczywiście, wcześniej pojawiały się melancholijne klimaty, przecież nawet "Heathens" nie był utworem specjalnie radosnym, ale tu zespół zdecydowanie zanurzył się w posępnych, depresyjnych akordach, rozwodnionych, często mocno rozpsychodelizowanych. Pomniejszeniu uległa gatunkowa rozpiętość dźwięków, tam gdzie niegdyś splatały się rock, rap, indie, electro i pop, teraz przeważają stylistyki rapowe, electro i synth popowe, dużo mniej jest wątków śpiewanych na rzecz melorecytacji i rapu oraz gęstych teł syntezatorów - poprzez takie a nie inne rozwiązania kompozycyjne Twenty One Pilots zbliżyli się do ostatnich poczynań... Gorillaz. Najlepiej wychodzą jednak te numery, w których Joseph i Dun urządzają sobie gatunkowe zabawy: rockowe "Jumpsuit", rap na świetnym podkładzie pianina "Neon Gravestones", posępne i klimatyczne "Leave the City", napędzane emocjonalnym refrenem "Pet Cheetah" czy chwytliwy "Chlorine" - to bodaj największe perełki "Trench".
Album ma mocno eksperymentalny charakter, dużo pracy włożono w nadanie mu spójnego, mrocznego klimatu i posępnego brzmienia. To niesamowite jak bardzo różni się od imprezowego "Vessel". Czy starzy fani zaakceptują taki wizerunek Twenty One Pilots? Ciężko powiedzieć. Mnie ten rap niespecjalnie przekonuje podobnie jak odjęcie stylistycznego kolorytu. Czy jest ambitniej? Na pewno przestała być to muzyka do zabawy.