Gdy odpaliłem tę płytę na swoim sprzęcie pomyślałem: "what the fuck? Przecież to nie ma w sobie nawet odrobiny rocka". Ale ok, trzeba być otwartym na inne gatunki i właśnie z taką myślą przyświecającą w głowie podszedłem do recenzowania najnowszego albumu Amerykanów z Twenty One Pilots.
To nastawienie okazało się w tym przypadku zbawienne. Nie jestem fanem zbyt dużej ilości elektroniki wykorzystywanej przez artystów, ale jeżeli zespół składa się tylko z perkusisty i klawiszowca, chcąc nie chcąc musi się ona pojawić. I to w ogromnych ilościach.
Album osadzony jest w bardzo popowym brzmieniu, ozdobionym jednak sporą ilością hip hopu. Wokalista grupy bardzo często rapuje, i mimo że nie znam się na tym gatunku, to mogę stwierdzić, że wychodzi mu to całkiem dobrze. Nie jest to co prawda poziom Eminema, ale do Bonusa BGC raczej bym go nie sprowadził. Warto odnotować, że pojawiają się też od też czasu do czasu trochę inne klimaty. W trzecim na płycie "Ride" możemy dosłyszeć klawisze w stylu UB 40. Fani dubstepu również dostaną coś dla siebie. Jeżeli miałbym się do czegoś przyczepić, to do basów. W tego typu graniu powinny być zdecydowanie bardziej słyszalne. Przez ich brak całość elektronicznych bitów brzmi trochę sucho.
Gdybym miał wybrać najlepszy kawałek z tego wydawnictwa, to głos oddałbym na balladę "The Judge". Oparta została na brzmieniu ukulele i naturalnych bębnów, wspieranych klawiszami w stylu Mooge’a. Charakteryzuje się dużą naturalnością. Jest jak Eva Mendes bez makijażu. Utwory są bardzo dopieszczone pod względem produkcyjnym. Odrobinę wkurza mnie to, że niemal cały czas wokal jest przepuszczany przez masę efektów, przez co jego brzmienie traci swoją autentyczność. Ale cóż, taka stylistyka.
Jednak pomimo początkowej niechęci muszę stwierdzić, że "Blurryface" słuchało mi się całkiem fajnie. Wokalista,Tyler Joseph, ma bardzo podobną barwę głosu do lidera grupy Fun. A że ich kawałki podbiły sporo list przebojów na całym świecie, a w sieci można spotkać się nawet z opiniami, że jego wokal brzmi jak głos Freddiego Mercury’ego, dopisuję to Twenty One Pilots na plus.
Na albumie nie podobają mi się pojawiające się co jakiś czas rapowane wstawki jakiegoś czarnoskórego gościa, które od razu pozycjonują tę płytę razem ze wszystkimi przesłodzonymi popowymi kapelami. A szkoda, bo Twenty One Pilots ma spore zadatki na stanie się amerykańską wersją grupy Keane. Ale szczerze mówiąc, w tej chwili nie wyobrażam sobie, by miało się tak kiedykolwiek stać.
Jednak "Blurryface" w jakiś sposób mnie urzekł. Słuchając go nie miałem odruchu wymiotnego, a w niektórych momentach nawet zacząłem sobie nucić linie melodyczne i wystukiwać rytm dłońmi na kolanach. A to już coś.
Kuba Koziołkiewicz