Goryle boją się Brexitu i elekcji Donalda Trumpa. Przeczuwają, że nadciąga apokalipsa. Postanawiają więc zorganizować imprezę na koniec świata. Tylko, że mało kto się na niej bawi.
Taka jest nowa płyta Gorillaz, niegdyś jednego z najciekawszych i zarazem najgłośniejszych projektów muzycznych XXI wieku. Damon Albarn miał pomysł na dwie płyty Gorillaz, później robiło się coraz nudniej, aż wreszcie dotarliśmy do "Humanz", albumu, na którym ciekawych rzeczy nie ma prawie wcale, można je na palcach u ręki policzyć. To zresztą chyba pierwsza płyta Albarna pod nazwą Gorillaz, na którą nie miał kompletnie pomysłu. Niegdyś to Damon decydował o brzmieniu i muzycznej koncepcji, nawet jeśli zapraszał na krążek wielu gości, ale na "Humanz" to właśnie zaproszeni artyści w sile małej armii, która mogłaby się pokusić o najazd na niejedno średniej wielkości europejskie państwo, rządzą niepodzielnie. Jest ich tak wielu, że pozwolę sobie nie przywoływać żadnego, bo gdybym zaczął, to lista zajęłaby cały tekst.
Sam Albarn został zepchnięty na drugi, a nawet i trzeci plan - w każdym razie generałem tej armii bez wątpienia nie jest. Materiał niemal w całości cierpi na nieomal maniakalny brak dobrej melodii czy konceptu. Większość utworów zdaje się być niedopracowana, zupełnie jakby wycięto z nich wszystkie ciekawe i mocniej rozgrzewające momenty. Przedzierając się przez kolejne numery pojawia się natrętna myśl, że chyba szkoda czasu, że ta płyta brzmi jak chaotyczna i rwana składanka współczesnych numerów pop klasy podwórkowej.
Oczywiście jest tu parę rzeczy bez wątpienia dobrych, choć nie oszukujmy się, nie dorastających dwóm pierwszym albumom Gorillaz choćby do pięt - to granie z półki przynajmniej kilka poziomów niższej. Soulowe "Strobelite", całkiem przyjemnie zaśpiewany "Saturnz Barz", synth popowa "Andromeda", niepokojący, ambientowy "Busted and Blue". Nie są to jednak jakieś wybitnie dobre numery, po prostu średniaki i nie łudźcie się, że na płycie jest jakikolwiek kawałek, który mógłby robić za motor napędowy albumu, jak to było chociażby z "Feel Good Inc." czy "Clint Eastwood". Na dodatek charaktery gości zdecydowanie górują w kompozycjach przyćmiewając specyfikę brzmienia Gorillaz do tego stopnia, że czasem można zapomnieć, z jakim zespołem mamy do czynienia.
Przede wszystkim jednak "Humanz" jest płytą zdołowaną. Smutną jak niedzielne popołudnie. Trzyma poziom imprezy, na którą zeszło się sporo ludzi, ale nikt się dobrze nie bawi i wszyscy żałują, że na nią w ogóle przyszli. W końcu to impreza na koniec świata, więc radować się jednak nie wypada, ale żeby znowu popadać w aż tak koszmarną melancholię? Damon nie miał pomysłu na ten album. To co powinno zostać wyeksponowane i świadczyć o pewnej próbie stworzenia artystycznego (bo skoro nie ma się nawet jednej światowej klasy melodii, to trzeba było pokombinować z innej strony), niebanalnego popu, czyli przykładowo niepokojący charakter i rwany, neurotyczny rytm albumu, na "Humanz" niestety nie grają jak trzeba. Mówiąc krótko na nowej płycie Goryli udało się niewiele, włączając w to brak charakteru. Mimo że całość brzmi świetnie, została doskonale wyprodukowana, to na poziomie muzycznym jest to krążek mocno przeciętny. Nie żeby znowu tragiczny, po prostu przeciętny, ale to przecież Gorillaz i tu poprzeczka zawieszona jest dużo wyżej.
Grzegorz Bryk