"Sarsa - bądź pewna, że długo nie zapomnę ci tego albumu!" - taka refleksja pojawiła się w mojej głowie w momencie zakończenia przesłuchiwania pierwszej płyty artystki. Zejdźmy jednak na chwilę z patetycznych tonów i przyjrzyjmy się lepiej tej sympatycznej 26-latce.
Naprawdę nazywa się Marta Markiewicz i dała nam się poznać jako uczestniczka trzech popularnych muzycznych programów typu talent show. Charakterystyczna barwa głosu, fryzura i styl bycia przysporzyły jej tylu fanów, co przeciwników. Ona na szczęście pozostała jednak wierna swoim przekonaniom i nagrała całkiem przyzwoity krążek.
Z piosenką "Naucz mnie", która swoją popularnością przebiła chyba nawet Wielki Mur Chiński, było jak z reklamą Media Expert z udziałem Eweliny Lisowskiej. Pomysł klawy, wykonanie też nie najgorsze, ale częstotliwość jej prezentowania doprowadzała nawet najspokojniejszego człowieka do szewskiej pasji. Tyle w temacie.
Przejdźmy do reszty materiału. "Indiana" to typowa lekko taneczna radiówka, uprzyjemniająca stanie w ulicznych korkach. "Dogonię nas" i "Pozwól odejść" mają w sobie coś z produkcji podbijających europejskie listy przebojów. "Zapomnij mi" to przyjemny electropop, podobnie zresztą jak brzmiący niczym Depeche Mode "Feel No Fear" - moim zdaniem najlepszy kawałek na tej płycie. Oparty na dźwiękach pianina "Chill" budzi skojarzenia z Laną Del Rey. "23 takie lata" ociera się o hipsterską fantazję, z kolei syntezatorowy "Dumb Love" nieźle wkręca się w głowę. "Brown Eyes" to powrót do Lany, choć tym razem z domieszką Nancy Sinatry.
Najgorszą piosenką na debiutanckim albumie Sarsy jest w mojej opinii "Ona nie jest mną". To typ utworu, który zapewne spodobałby się młodym tnącym się dziewczynom, wrzucającym na fejsa złote myśli w stylu "nie obchodzi mnie, co o mnie myślisz, jestem sobą i w tym moja siła".
Podsumowując całość, mamy w tym przypadku do czynienia z interesującym albumem, którego da się słuchać w różnych warunkach.
Elvis Strzelecki