Jeden z najgłośniejszych debiutów ostatnich lat w muzyce elektronicznej wraca z nową płytą. Czy przez ostatnie pięć lat La Roux czegoś się nauczyli?
Czerwiec 2009 roku. Ufarbowana na jasnorudy kolor wokalistka Elly Johnson i producent Ben Langmaid, którzy przyznają się do fascynacji Joni Mitchell i Nickiem Drakem, wypuszczają swoją pierwszą płytę, zatytułowaną "La Roux". Zamiast przejmującego folku dostajemy jednak plastikowy synth-pop mocno nawiązujący do dokonań choćby efemerycznego Yazoo (Vince Clarke-Alison Moyet). Brytyjczycy widzą w nich oczywiście nowe Depeche Mode i siłę napędową muzyki elektronicznej, ale ja podchodzę do nich z dystansem. Wiejska elektronika, dość naiwne teksty, a także liczba przebojowych kawałków ograniczona do trzech-czterech to zdecydowanie zbyt mało, bym miał przed nimi bić pokłony.
Coś mi się wydaje, że duet miał podobne wątpliwości względem samego siebie. Zamiast kuć żelazo póki gorące, zwlekał z wydaniem drugiego krążka aż pięć lat, kłócąc się po drodze, co ostatecznie doprowadziło do sytuacji, w której La Roux jest solowym projektem Elly. Jednak na "Trouble In Paradise" usłyszymy piosenki napisane także przez Bena, ergo możemy ocenić, jak Brytyjczycy rozwinęli się od czasu debiutu.
Faktycznie album numer dwa jest wyraźnym krokiem do przodu, szczególnie pod względem aranżacji. Bity nie są już tak potupankowe jak wcześniej, dobierana elektronika nie tak słodka, solówki syntezatorowe - wcześniej powalające kiczem - tu ograniczono do minimum, za to wprowadzono partie funkującej gitary (choćby w singlowym "Uptight Downtown").
Dzięki tym wszystkim zabiegom "Trouble In Paradie" brzmi dojrzale i przekonująco, ale jednocześnie wciąż rześko i tanecznie. Sądzę, że nie ma osoby, która nie wyskoczy na parkiet przy zmysłowych dźwiękach "Let Me Down Gently" czy zalatującym ejtisami na kilometr "Sexotheque". Co więcej, La Roux wreszcie udała się ballada! "Paradise In You" to żarliwe wyznanie miłości oparte na rozlanych elektronicznych pejzażach i partii fortepianu.
"Trouble In Paradise" oczywiście daleko jest do płyty roku, są tu utwory, które chętnie bym odstrzelił, by nie musieć ich kolejny raz słuchać (męczący "Tropical Chancer" najlepszym przykładem). Jednak i tak La Roux zasługuje na szacunek, że po tych kilku latach udało się mu nagrać płytę stylową, dojrzałą, wzbudzającą zainteresowanie, a jednocześnie w jakimś sensie nieodbiegającą od muzyki, dzięki której stał się znany.
Jurek Gibadło