2012 to parzysta liczba, nic więc dziwnego, że Unleashed, który od 10 lat z regularnością zegarka wydaje krążki dokładnie co dwa lata, uraczył nas nowym albumem.
Twórczością Unleashed rządzą rzecz jasna jeszcze inne prawidłowości. Po pierwsze więc, tematem przewodnim tekstów znów jest nic innego jak wojna ("Fight proud my armies, fight!"), choć tym razem zespół w swych pieśniach opuszcza Skandynawię, snując też opowieści o wojnie punickiej oraz bliżej niezidentyfikowanych wojownikach Majów. Trochę bawi konsekwencja, z jaką przeszło 40-letni Johnny Hedlund wciąż śpiewa o batalionach ("Rule battalions, battalions rule the waves"), wojownikach ("March my warriors, march!"), Odynie ("Odin, guide us tonight!), wyprawach "Across the Open Sea", pogaństwie i walce z chrześcijańską zarazą oraz wieszczy nadchodzący Ragnarok ("Fimbulwinter"). Równie wielką konsekwencją wykazuje się kapela, serwując od lat niemal dokładnie takie same dźwięki.
Na naszym okrutnym i zbyt szybko zmieniającym się świecie, pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki oraz fakt, że kolejna płyta Unleashed będzie taka sama, jak poprzednie. Co więcej, dzięki niekwestionowanej pozycji, jaką zespół za sprawą swych klasycznych pierwszych krążków, zapewnił sobie w rankingach miłośników szwedzkiego death metalu, owa niezmienność zaliczana jest mu na plus. Trudno nagrać album wyraźnie słabszy od wcześniejszych, skoro i tak brzmi tak samo, prawda? Jest w tym jakaś logika (to nic, że pokrętna) i zarazem kojąca pewność, że odpalając nowy materiał szwedzkiej hordy nie natkniemy się na żadne (tfu!) eksperymenty. I choć trafił się w dyskografii Unleashed zarówno materiał wyjątkowo kiepski ("Warrior"), jak i nieco odmienny stylistycznie od pozostałych (niedoceniany, bardzo dobry "Hell's Unleashed"), od dziesięciu lat formacja sunie równym stylistycznym kursem, niczym wikingowy drakkar.
Szczerze mówiąc, powtarzalność ta, w parze z niestety coraz gorszą jakością kolejnych produktów Szwedów, zaczęła wyraźnie nużyć już na etapie poprzedniego "As Yggdrasil Trembles". Ten album okazał się nie tylko słabszy od "Hammer Battalion", ale przede wszystkim był pierwszym krążkiem Unleashed, do którego nie miałem ochoty zbyt często wracać. Wszystkie znaki w Midgardzie i Niflheimie wskazują, że "Odalheim", choć po brzegi wypełniony charakterystycznymi patentami ekipy Johnny'ego Hedlunda, podzieli ten sam los. Pomysły niby te same, ale ponownie nie układają się one w ponadprzeciętną całość, ustępując miejsca sztampowym i nużącym schematom.
Kolejny raz próżno tu szukać momentów, które zostałyby w głowie na dłużej. Płyta przetacza się przez głośniki z animuszem wojowników z Valhalli, pędzących do ostatniej walki z siłami Lokiego, ale niestety niewiele więcej z tego wynika. Owszem, nigdy wcześniej w twórczości Unleashed nie pojawiało się tak dużo blackmetalowych wpływów (już otwierający krążek "Fimbulwinter" to kawałek oparty na blackowym napędzie), dobrze pasujących do unleashedowego death metalu. To jednak trochę za mało, by przysłonić postępującą twórczą niemoc szwedzkiego batalionu. Unleashed AD 2012 wymaga odświeżenia i redefinicji, i oby nastąpiło to zanim zapieją koguty i zaszczeka piekielny pies Garm, dając początek ostatecznemu zmierzchowi bogów.
Szymon Kubicki