Zacna misja redaktora, który pisząc recenzje nakierowuje rockowych maniaków na dobre pozycje muzyczne ma też swoje wady. A właściwie jedną, dość konkretną. Otóż, dziennikarz taki przedrzeć się musi przez zastępy płyt, które, mówiąc oszczędnie, nie są za fajne.
Ale najgorsze, gdy czeka się na jakiś album a po pierwszym odsłuchu, będąc rozczarowanym, nie ma się większej ochoty na dalsze obcowanie z nim. A tutaj trzeba go obrócić jeszcze parokrotnie by wydać jakiś ludzki, profesjonalny osąd... W powyższy opis świetnie wbija się nowy album wikingów z Amon Amarth, "Surtur Rising".
Coś jest ostatnio nie tak z death metalem. Deicide dalej śmieszy, tym razem metalcore'owym brzmieniem, bo do kwiecistych solówek naród już przywyknął. Immolation wydaje płyty tylko dobre, co nie jest pozytywne, bo kiedyś wydawali albumy znaczące dla sceny. Nile drepcze w miejscu od kilku ładnych lat...A teraz zacięła się melodeathowa armada drakkarów. Acz po kolei.
Całość zaczyna się nawet obiecująco, "War of the Gods" przywodzi na myśl świetne openingi Wikingów z poprzednich albumów, takie jak "Death in Fire" czy "Ancient Sign of Coming Storm". Są w tym utworze zrywy i piruety, ale co najważniejsze moc. Ta soczysta metalowa esencja, energia, dzięki której głowa sama rwie się do headbangingu, a nóżka do tupania. Niestety, już przy drugim z rzędu "Tock's Taunt", czyli kontynuacji "Loke's Treachery", rzeczona moc ulatnia się jak promile z krwiobiegu na widok radiowozu. Kawałek ze swoimi motywami drepcze w kółku, w mniemaniu autorów zachwycić chyba miał melancholijną solówką. Mnie uśpił. "Destroyer of the Universe", czyli trzeci track w rozkładzie jazdy daje jeszcze nadzieję, że doczekaliśmy się płyty na miarę "Versus the World" sprzed lat. Ale niestety, okazało się, że to tylko łabędzi śpiew albumu "Surtur Rising"... Od tego utworu zaczyna się permanentna jazda w dół. kompozycje stają się nie do odróżnienia, charakter zespołu ginie gdzieś w średnich tempach, a co najgorsze brak tutaj poprzedniej chwytliwości Amon Amarth i tej energii z początku płyty. Na Thora! pieśń o znaczącym tytule "For Victory or Death" ogólnie rzecz biorąc jest "wesoła". Co istotne w każdym praktycznie utworze na "Surtur Rising" powtórzony jest patent identycznie brzmiącej "rzężącej" gitary. Pomysłów na siebie już brak?
Złe symptomy były wyczuwalne już się na poprzedniej płycie Amon Amarth, "Twilight of the Thunder God". Ale mimo słodyczy, miałkiego brzmienia, pojawiała się tam jeszcze pozytywnie rozumiana przebojowość i moc. Na "Surtur Rising" wszystko jest nie tak jak być powinno. Brzmienie jest jeszcze cieplejsze, motywy i schematy powtarzają się co utwór, brak mocy i chwytliwości, wszystko zalewa lawina średnich temp, ale co najgorsze to wszystko co słyszymy na nowym albumie Wikingów już było, i to całkiem niedawno w ich przeszłości. Ucho można zawiesić na czymś w tylko kilku miejscach płyty i podejrzewam, że spodoba się nowy wypiek Amonów tylko największym maniakom zespołu a internetowe gimbuski na metalowych forach znajdą sobie kolejny obiekt do wyśmiewania o "spedalenie". A szkoda, bo Amon Amarth to ważny zespół mojej metalowej młodości...
Parafrazując znane powiedzenie rzec można, że "Surtur Rising" to wiele hałasu i nic. I nic więcej niż hałas, który jednym uchem wleci a drugim wyleci pozostawiając w głowie pustkę. A to strasznie złe zjawisko, biorąc pod uwagę, że swego czasu po wysłuchaniu ich albumu, brało się pierwszą lepszą rzecz spod ręki i wymachując nią ryczało na całe gardło ich pompatyczne refreny.
Grzegorz Żurek