Być może, niektórzy co bardziej zaangażowani poławiacze muzycznych pereł z głębin metalowego undergroundu, natrafili na wydany w ubiegłym roku drogocenny debiut młodych Szwedów z Tribulation. Mieszanka obskurnego death metalu oraz thrashu w postaci doskonałego "The Horror" swym powerem zrywała czapki wraz z głowami.
Wspominam tu o tym dlatego, że (jak zwykle) nasi północni, nadaktywni sąsiedzi jakieś trzy lata temu uznali, że ciekawiej będzie połomotać pod jeszcze innym szyldem. Połowa składu Tribulation powołała więc do śmierci nowy twór pod uroczą nazwą Stench. Jonathan Hulten pozostał przy gitarach, natomiast wokalista i basista zarazem - Johannes Andersson - przesiadł się za bębny. Niejaki Micke Petersson przejął z kolei mikrofon i tym sposobem Smród swobodnie rozszedł się po okolicy, wytruwając wszystko, co żywe, a przy okazji docierając do wyczulonego nosa Agonia Records. Ci ostatni okazji nie przepuścili i w rezultacie nowy, świeżo cuchnący zgnilizną debiutancki "In Putrescence" od pewnego czasu regularnie gości w moim odtwarzaczu.
Nie słabnie siła dźwiękowej retrofali, nawiązującej do początku lat '90, kiedy to rodzący się szwedzki death metal momentalnie stał się sensacją oraz okrętem flagowym tamtejszej sceny. Obecnie kolejne kapele, bazując na sentymentach, cofają się ze swą muzyką do tamtych dobrych czasów, dostarczając alternatywy dla przeprodukowanych, nadmiernie wygładzonych i opakowanych w sreberka produktów współczesnego rynku. Własną cegiełkę do tego oldschoolowego trendu dorzuca i Stench, a robi to w bardzo dobrym stylu, przy okazji całkiem odmiennym od twórczości Tribulation.
Stench wyraźnie skręca w stronę czystego death metalu, ze szwedzkim znakiem jakości rzecz jasna, pozbywając się wszelkich thrashowych naleciałości. W porównaniu z drugim zespołem udzielających się tu muzyków, mniej jest tu szybkich, pędzących temp (co wcale nie znaczy, że ich brakuje) i solówek, więcej natomiast zwolnień i specyficznego, trupiego klimatu. Charakterystyczna, bujająca melodyka przywołuje na myśl - by nie szukać zbyt daleko - na przykład Death Breath. Skojarzenia te wzmacnia dodatkowo ogólny koncept obydwu bandów, a nawet ich 'wonne' nazwy. Nad całością unosi się również duch Entombed, choć w tej szufladzie stylistycznej nawiedza on wszystkie kąty. Podobnie zresztą jak Autopsy, który miał bardzo duży wpływ na kształtującą się dwadzieścia lat temu szwedzką scenę deathmetalową. Nic więc dziwnego, że słychać tu także i Amerykanów, zwłaszcza, że - jak można wyczytać w bio Stench - tworzenie muzyki właśnie w takim stylu legło u podstaw decyzji o powstaniu zespołu. To nie jedyne skojarzenia; są tu takie kawałki, jak sześciominutowy "Drenched in the Light", który trudno jednoznacznie zaklasyfikować. Sama etykieta oldschoolowego szwedzkiego death metalu powinna wystarczyć do wyobrażenia o zawartości "In Putrescence".
Podoba mi się brzmienie tego albumu, a szczególnie doskonałe uwypuklenie wszystkich instrumentów. Pięknie słychać bas (choć nie znalazłem informacji, kto za niego odpowiada) i perkusyjne talerze. Zwłaszcza te drugie dodają fajnego smaczku, przede wszystkim w takich momentach, jak na przykład przyspieszenie w "The Fire". Trzydzieści minut upływa szybko, utrzymując zainteresowanie słuchacza na niezmienionym poziomie. Ta muza ma duszę, nawet jeśli ciało gnije sobie w najlepsze. Stench śmierdzi jak trzeba i oto właśnie chodzi.
Szymon Kubicki