Motto czternastego albumu Kataklysm pt. „Unconquered” głosi, że życie bez muzyki byłoby pomyłką. Parafrazując autora tych słów Friedricha Nietzschego, można powiedzieć, że metal bez Kataklysm byłby uboższy.
Zasłużona kapela z Montrealu wydała właśnie materiał, który powinien spełnić oczekiwania jej fanów. Nie jest to dzieło rewolucyjne, ale nikt od Kataklysm rewolucji nie oczekuje. Wszystko więc na „Unconquered” się zgadza. Metal wprost z Kanady ma się nieźle. To łącznie dziewięć utworów, które wpisują się w sprawdzone standardy twórczości zespołu. Warto od razu powiedzieć, że na krążku gra jeszcze Oli Beaudoin na bębnach, choć aktualnie jego miejsce w zespole zajął James Payne. Tak oto formacja nie rezygnuje z dosadnie zagranego death metalu, który nie broni się przed elementami melodyjnymi, ale trzeba uczciwie dodać, że melodii na „Unconquered” jest niewiele. Obfitymi momentami Maurizio Iacono i jego towarzysze instrumentalnej broni próbują nawiązać do najbardziej surowych czasów kapeli.
Podobać się mogą niespodziewane zmiany atmosfery niektórych fragmentów płyty. Tak oto klasyczne intro w „The Killshot” okazuje się błahym wstępem do potężnego ładunku gitarowo-perkusyjnych uderzeń. Efekt zestawienia dwóch ścian dźwięku brzmi imponująco. Podobnie jest w przypadku kompozycji „Stitches” i „Icarius Falling”, będącymi chyba jedynymi na krążku, które konsekwentnie nie utrzymują się w jednym tempie, balansując pomiędzy dynamicznymi, ostrymi zagrywkami instrumentalnymi a momentami refleksji, aby ostatecznie dotrzeć do wiru gitarowo-perkusyjnych improwizacji. Całością dowodzi wściekły na wokalach Iacono.
Zresztą wściekłość jest tym słowem, które mogłoby opisać kondycję Kataklysm na czternastym albumie studyjnym. Kapela proponuje utwory drapieżne i szybkie („Cut Me Down”, „Defiant”) lub wypełnione ciężarem złożonym z nienagannej współpracy pomiędzy sekcją gitarową i rytmiczną, gdzie większe znaczenie od tempa utworów nabierają precyzyjne, brutalne przejścia i zagrywki („The Way Back Home”, „When It’s Over”). To death metal oznaczony tożsamością twórców – nieprzekombinowany, klasyczny w swym wydaniu i stroniący od elektronicznych dobrodziejstw współczesnego świata. To muzyka, której nie przeszkadza jednostajne tempo, czy też, bądźmy szczerzy, brak oryginalności.
W każdym razie do agresywnych riffów gitarowych przedostały się także elementy groove („Underneath The Scars”, „Focused To Destroy You”, „Defiant”), tak jakby Kataklysm nieco już przebrzmiałemu gatunkowi próbował dodać nośności. Do tego dochodzą melodie, wstawione raczej symbolicznie, niezwykle subtelnie, a także kilka niezłych wypuszczeń gitarowych podpisanych przez Jean-François Dagenaisa. To – obok Iacono – drugi wielki bohater „Unconquered”. Liczba jadowitych zagrywek, death’owych riffów i studyjnego kunsztu Dagenaisa każe powiedzieć mu: „brawo!”. Na tym krążku Iacono to Marek Aureliusz, Dagenais Maximus, a słuchacze są plemionami germańskimi w wojnach markomańskich z drugiego wieku naszej ery.
Co można więcej napisać? Kataklysm prochu nie wymyśla. Na „Unconquered” jest tą samą kapelą, dla której fani rasowego death metalu gotowi są oddać swoje umysły. Oskarżanie zespołu o melodyjność wydaje się nieporozumieniem – to wciąż bliski ekstremalnego rdzenia zasuw na gitarach i perkusji, któremu przewodzi wściekły wokalista. Album ciężki, brutalny i sięgający do rdzenia death metalu naznaczonego kanadyjską tożsamością jego twórców.