Zasadniczy problem, jaki można mieć z twórczością Kataklysm, dokładnie od czasu "Shadows and Dust" (a raczej tuż po tym albumie) to dość obojętny stosunek do kolejnych wydawnictw tego zespołu.
Nie twierdzę, że grupa prokuruje płyty słabe, ale od dłuższego czasu brakuje w nich tego "czegoś". Twórcy mocno niedocenianego przed laty (jak i teraz) "Temple of the Knowledge" jakiś czas temu zerwali z rdzennym death metalem na rzecz jego melodyjnej odsłony i, szczerze mówiąc, więcej teraz w Kataklysm szwedzkiego grania, niż samego Kataklysm. Bywa.
Ostatni album Kanadyjczyków, który mógł robić wrażenie (na mnie zrobił) to "In The Arms of Devastation". W czasie premiery owego longa, w prasie zauważono, że ostatnie płyty zespołu Mauricio Iacono zaczynają się niemal tak samo. Niefortunnie, jest tak aż do dzisiaj, a czas leci przecież nieubłaganie. Panowie bardzo kurczowo trzymają się swojej strefy komfortu, którą na dodatek pogłębili wraz z dość szokującym odejściem perkusisty Maxa Duhamela. Jego miejsce zastąpił nowy-stary kolega, Oli Beaudoin, który bębni w drugim, bliźniaczym wręcz zespole Iacono, i w zasadzie wszystko pozostało bez zmian. Zresztą, nikt żadnych nie oczekiwał, zwłaszcza, że na "boku", panowie robili praktycznie to samo, co w swoim macierzystym zespole.
Dwunasty album w karierze Kanadyjczyków nie przynosi zatem "nowości", aczkolwiek utwierdza pozycję grupy w kontrowersyjnym nurcie, jakim jest melodyjny death metal. Śmiem twierdzić, że panowie dzięki konsekwencji i systematycznej pracy, są jednym z najlepszych zespołów w swojej klasie, i mało kto jest w stanie zbliżyć się do ich poziomu. Fakt, że płyty nie spełniają pokładanych w nich nadziei nie jest żadną nowością - nawet w metalu. Na szczęście, na koncertach ten band niszczy i arsenał utworów zawartych na "Of Ghosts and Gods" potwierdzi ich dominację na deskach klubów (w tym w styczniu w Polsce).
Album ma swoje nieco filmowe momenty, do czego sukcesywnie panowie nas przyzwyczajali. Fascynacje muzyką filmową, a raczej jej samplingiem nie są w przypadku Kataklysm niczym nowym, a jednak wciąż sprawiają radość. W połączeniu z gęstą grą poszczególnych muzyków, choć tym razem nieco oszczędną, bez nagłych ataków furii i blastów (już nie gravity) słuchacz wsiąka w dość specyficzny klimat. Niestety, choćby nie wiem jaka była otoczka premierowych kompozycji, o trudno o zapamiętywalne momenty. Są fragmenty, do których chce się wracać, jak do kolosalnego "This World Is A Dying Insect" albo karkołomnego "The Black Sheep", jednakże w ostatecznym rozrachunku płyta nadaje się bardziej do niezobowiązującego odsłuchu w tle, niźli kompulsywnego odtwarzania przez całą dobę. Fani, zwłaszcza ci młodsi, uznają krążek za dobry, a jeśli nie, to z pewnością za zadowalający. Starsi słuchacze tradycyjnie przejdą obok "Of Ghosts and Gods" obojętnie, a ja, mając w pamięci "In The Arms of Devastation", daję im jeszcze jedną szansę. Kto wie, czy nie ostatnią?
Grzegorz "Chain" Pindor