Pomarańczowy Pazuzu powraca na ziemię z ciemnej otchłani kosmosu, by ponownie zasiać nieco chaosu i pokazać, że black metal wciąż może być punktem wyjścia do niezwykłych odjazdów.
Zdaniem niektórych, Oranssi Pazuzu to jeden z najlepszych przykładów hipsterskiego black metalu. Dla innych to wizjonerzy gatunku, którzy swym pokręconym, absolutnie bezkompromisowym graniem zdołali przekonać nawet takich potentatów, jak Nuclear Blast. W gruncie rzeczy prawdziwe są oba twierdzenia, a "Mestarin kynsi" - debiut w barwach niemieckiej wytwórni i zarazem piąty już album w dyskografii Finów - tylko ów status umacnia.
Największy przypływ hipsterskiego zainteresowania nastąpił wraz z premierą doskonałego "Värähtelijä" - jednego z najlepszych metalowych dokonań 2016 roku, kiedy to nawet sam James Hetfield umieścił zespół na swojej osobistej liście Spotify. Ale przecież już począwszy od fenomenalnego pierwszego albumu "Muukalainen puhuu" sprzed ponad dekady, Oranssi Pazuzu niezbicie udowadniają, że nie ma dla nich rzeczy niemożliwych.
"Mestarin kynsi" to wciąż i niezmiennie muzyka "dla palaczy i podpalaczy", trafiająca zarówno do fanów wszystkiego co przedziwne, narkotycznie odjechane i skrzące psychodelicznymi kolorami (jednym słowem fanów takich festiwali, jak np. Roadburn), jak i wychowanych na surowiźnie blackmetalowych prawdziwków, doceniających szczerość i antytrendziarstwo Finów. Bo to nie Oranssi Pazuzu podążają za trendami. Oni te trendy kształtowali i nadal kształtują.
Cyrograf z Nuclear Blast w żaden sposób nie poskromił zapędów formacji, która ponownie zaprasza w kosmiczną podróż w głąb czarnej dziury, gdzie czeka nas nieoczekiwane. Black metal, kwaśny krautrock, sludge, industrial, elektronika, jazz, rock progresywny, spacerock i psychodelia, a nawet podkręcony synthwave - piguły z tymi substancjami (i wieloma innymi, o trudnym do identyfikacji i wyodrębnienia składzie) znajdziemy w niepozornym pudełeczku z napisem "Mestarin kynsi". Każda gwarantuje właściwe doznania, a prawdziwy trip zaczyna się wtedy, gdy połkniemy je wszystkie równocześnie.
Z pozoru szalona kakofonia dźwięków układa się w spójną całość, gdzie na wszystko jest i czas, i miejsce. Chaos i porządek, białe i czarne, wojna i pokój, yin i yang. Zgodnie z kanonami sztuki, trzęsienie ziemi następuje już w rozpoczynającym album, niepokojącym i hipnotycznym "Ilmestys". Później napięcie tylko rośnie, osiągając kulminację w zamykającym krążek, potężnym "Taivaan portti", który przez siedem totalnie intensywnych minut bezlitośnie miażdży słuchacza, wieńcząc to wszystko kosmiczną pustką. A to przecież nie koniec...
Już przy okazji debiutu Oranssi Pazuzu pisałem, podpierając się słynnym cytatem z Zappy, że opowiadanie o muzyce Finów jest jak tańczenie o architekturze. Spróbujcie jej samemu, ale zarezerwujcie dużo czasu, bo z tej podróży szybko się nie wraca. Do zobaczenia w czarnej dziurze, jeśli odważycie się ruszyć w nieznane. Gdzie moje piguły?