Rush of Death
Gatunek: Metal
Kiedy spoglądam na okładkę trzeciego wydawnictwa od Almanac od razu przypomina mi się niegdyś czadowy, a dziś wywołujący pobłażliwy uśmieszek, stworzony komputerowo teledysk do utworu „Wildest Dreams” Iron Maiden.
Wesoła świta Steve Harrisa ścigała się tam beztrosko po bliżej nieokreślonym pustkowiu w pojazdach żywcem wyjętych z postapokaliptycznego filmu w stylu „Mad Max”. U białoruskiego wirtuoza gitary Wiktora Smolskiego atmosfera jest podobna – tyle że tu mamy do czynienia z rozrośniętymi do 50 minut konceptem. Otóż w futurystycznym świecie by przetrwać trzeba walczyć, a owe gladiatorskie igrzyska ku uciesze tłumu odbywają się na arenie, w blasku reflekrotów i przy zapachu przepalanej przez warkoczące silniki benzyny. Pamiętacie wiekowy „Wyścig śmierci 2000” z 1975 roku z Sylvestrem Stallone? Chodzi zgoła o to samo.
Tyle tylko że „Rush of Death” nie ma nawet ułamka tego luzu, który tak czarował u Iron Maiden. O ile forma symfonicznej power metalowej opery sprawdzała się na wcześniejszych, eksplorujących tematy historyczne „Tsar” (2016) i „Kingslayer” (2017), to gargantuiczny patos władowany w piosenki nomen omen o wyścigach sprawia wrażenie nabzdyczonego jak rozpieszczone królewskie pachole.
Wielka szkoda, bo gitarowe partie Smolskiego są naprawdę bardzo dobre – często drapieżnie heavy metalowe, gdzie indziej wściekle thrashowe, albo i połamana progresywnym metalem, a i sam instrument brzmi wzorcowo: nowocześnie i potężnie. Wrażenie robią zarówno złożone riffy, jak i ociekające wirtuozerią solówki. Jest się w czym zasłuchać i bez dwóch zdań można podziwiać warsztat Białorusina. Odnoszę również wrażenie, że gitara zdominowała tu całą resztę kompozycji i wszystko to co dzieje się w utworze, tak naprawdę obudowuje wyłącznie sześć strun. Bohater tego teatru może być tylko jeden i wokół niego kręcą się kompozycje.
Niemniej Smolski ma bzika na punkcie epickich form, ale właściwie żadna jego płyta nie zbliżyła się artystycznie choćby do dokonań Ayreon, bo ten patos w wydaniu byłego gitarzysty Rage jest nieco jarmarczny, odpustowy i po prostu przaśny. Ta rozbuchana, nadęta forma przyprawia gust o zgagę, nawet mimo tego, że Almanac ma świetnych wokalistów – wcześniej Jeannette Marchewce towarzyszyli Andy B. Franck i David Readman, obecnie zastąpieni przez Marcela Junkera i Patricka Sühla, a i sama wokalistka ma do zaśpiewania zdecydowanie mniej partii niż wcześniej. Jeśli już się pojawia, to w chóralnym trio. Można by mówić, że lepiej by to brzmiało w otoczce klasycznego, pieprznego i hulaszczego heavy metalu, no ale przecież sięgając po wydawnictwo Almanac można się było spodziewać, że dostaniemy dzieło napompowane jak rozdymka.
I tak właściwie się ta płyta kręci od początku do końca. Zachwycająca gitara, później podniosłe, melodyjne refreny i zupełnie nudne zwrotki przecinane symfonicznymi wybuchami. Szkoda, że po przesłuchaniu całości w głowie nie pozostaje prawie nic poza wrażeniem, że się obejrzało przaśne przedstawienie. Brakuje tej muzyce luzu i dystansu, wszystko jest mega-poważne, wielkie i „ważne”. To trochę jak z wysokobudżetową produkcją, która ma wzbudzić zachwyt w każdym, kto ją obejrzy, ale w istocie odbiorca widzi wyłącznie efektowną wydmuszkę.