Lider Korn, Jonathan Davis, zabiera słuchacza w świat człowieka pogrążonego w rozpaczy, samotnego i pozbawionego nadziei, że coś w życiu może jeszcze ugrać
Davis stracił matkę, a parę miesięcy później narkotyki przedawkowała zmagająca się również z chorobą psychiczną żona. „The Nothing” można więc odczytywać jako próbę autoterapii człowieka stojącego na skraju całkowitego upadku.
W 2019 mieliśmy przynajmniej trzy świetne albumy bandów, które w latach 90 rewolucjonizowały muzykę metalową, można powiedzieć, że poprzez nowoczesne spojrzenie na estetykę wprowadzały ją w XXI wiek, rozdawały karty. Wszystkie trzy zresztą osadzone są w klimatach mocno depresyjnych, nasiąkniętych smutkiem i gniewem. Slipknot zaserwował „We Are Not Your Kind”, Tool po trzynastu latach wrócił z „Fear Inoculum”, a KoRn oddał w ręce słuchaczy „The Nothing”. I oczywiście żaden z tych krążków nie jest rewolucyjny, to raczej powroty do estetyk z najważniejszych płyt, które wywindowały ich do statusu gwiazd. W przypadku Korn to najistotniejsza sprawa, bo przez różnorakie eksperymenty z formą na zespół Davisa sporo fanów się mocno obraziło i najzwyczajniej postanowiło o Korn zapomnieć. Tymczasem zespół już od dość dawna wrócił do stylistyki z początku kariery, można powiedzieć, że od powrotu do składu gitarzysty Briana „Head” Welcha, który opuścił kapelę po nagraniu klasycznego „Take a Look in the Mirror” (2003) i powrócił na krążek „The Paradigm Shift” (2013) – czyli nie załapał się na najcięższy okres gdy Korn dostawał od fanów ostre cięgi i szturchańce.
To chyba nie przypadek, że trzynasty album zespołu, „The Nothing” zaczyna się od dźwięków dud, tak jak w utworze „Shoots and Ladders” z debiutu z roku 1994. Zupełnie jakby Davis chciał dać fanom znać, że eksperymenty z dubstepem i elektroniką się skończyły i Korn wraca do tej mrocznej pieczary, z której wyruszył. I tak w istocie jest, „The Nothing” to bowiem reminiscencja stylu, którym Amerykanie ugruntowali swoją pozycję i stali się jedną z najważniejszych grup przełomu milleniów. Mrok, wściekłość i rozpacz; potężne uderzenia gitar i bębnów oraz łatwiej przyswajalne refreny; niskie brzmienie i Davis zwinnie poruszający się pomiędzy śpiewem, growlem i wtrętami nieomal teatralnymi. To stary dobry Korn jeszcze z lat 90, tylko momentami podrasowany elektroniką („Can You Hear Me”, „Gravity of Discomfort”, „This Loss”) i z trochę mniejszym wkładem charakterystycznego basu Reginalda "Fieldy" Arvizu, choć nie jest też tak, że go zupełnie nie ma, bo daje o sobie znać w genialny sposób choćby w „Gravity of Discomfort” czy „The Ringmaster”. W takim „Cold” zespół brzmi trochę jak wspomniany wyżej Slipknot. Całość jest piekielnie dobrze wyprodukowana.
To co najważniejsze, to że gitary znów są potężne, a bębny walą z głośników tak mocno, że ze ścian odpada tynk. To że Jonathan Davis jest nieludzko wkurwiony, ale i dojmująco zrozpaczony – najmocniej emocjonalny charakter mają utwory bezpośrednio nawiązujące do śmierci żony wokalisty: „Finally Free”, „H@rd3r” i „This Loss”. Z muzyki bije gniew i rozpościera ona mrok. Eksploruje depresyjne tereny, tylko momentami rozjaśnione przez bardziej radiowe refreny.
Jako całość płyta jest szalenie równa, ciężka i sprawia ogrom satysfakcji z odsłuchu. To solidne i dojrzałem dzieło zespołu, który odbył długą podróż i stwierdził, że nie ma już nic ciekawego do zobaczenia, więc wrócił skąd przyszedł. Nie ma mowy o rewolucji, nie ma mowy o wyznaczaniu nowego porządku rzeczy i przekraczaniu jakichkolwiek granic. To Korn grający jak na początku kariery, ale wiele lat później. „The Nothing” to na pewno najdojrzalsza w ogóle i najprawdopodobniej najlepsza płyta Amerykanów od ponad piętnastu lat.