O Niemcach z Heaven Shall Burn praktycznie napisano już wszystko co możliwe, i to mniej więcej podobnie tak jak w przypadku legendy death metalu Bolt Thrower - wyłącznie w superlatywach.
Oczywiście, o ile ktoś jest obeznany w temacie melodyjnego death metalu/metalcore'a, a nawet deathcore'a. Tak czy siak Heaven Shall Burn wraz z Caliban, Maroon i Deadlock to ostoja teutońskiej sceny współczesnego metalowego łojenia i jeszcze długo, ale to długo z tego ich "tronu" nikt ich nie zrzuci.
Przyznam się, że od "Deaf to our prayers" (bodaj najlepszego ich krążka, tak - lepszego od "Antigone") jaram się nimi niemiłosiernie, a ich występ na zeszłorocznej edycji Masters of Rock w Czeskich Vizovicach dobitnie rozdziewiczył moje bębenki w malutkich uszach i dał do zrozumienia, że królestwo ciężaru umiejscowione jest dokładnie tam gdzie "niebo powinno spłonąć".
Następca "Iconoclast (Part 1: The Final Resistance) wieńczy trylogię dotyczącą obrazoburców (środkowe dzieło to krążek dvd z zapisem koncertu). Zatem "Invictus" to ostatni i miejmy nadzieję, jeden z wielu kolejnych doskonałych krążków sygnowanych ich logo. Historii zawartej na albumach przytaczać nie będę, od tego macie Wikipedię i inne źródła wiedzy - w każdym bądź razie zwolennicy germańskiej filozofii będą wielce zainteresowani. Muzycznie od "Deaf to our prayers" zespół przeszedł małą metamorfozę, wprowadzając podniosłe elementy w postaci klawiszowych interludiów, czy wręcz hymnicznych zaśpiewów, co ostatecznie tak brutalnej, a jednocześnie dobrze przemawiającej do słuchacza muzyce dodaje epickiego posmaku.
Nomen omen oba albumy zaczynają się bardzo ładnym wprowadzeniem, prostym ckliwym - doskonale przygotowującym do dosłownie i w przenośni walki. Fani doskonale wiedzą o co chodzi, inni zaś, mam nadzieję, że wkrótce się o tym przekonają (może nawet w trakcie występu w Polsce?) bo "Invictus" ma spore zadatki na to by stać się idealnym soundtrackiem do moshu, ćwiczeń jak i katowania sąsiadów. Niesamowita ściana dźwięku wylewająca się z głośników (Tue Madsen za gałkami w studio to jednak geniusz) miażdży na swej drodze dosłownie wszystko i choć osobiście nie przepadam za takimi porównaniami, masakruje członki. Perkusyjnym galopadom, podsycanym blastami jak i nawet breakdownami stale towarzyszą zgrabnie plecione melodie przez obu gitarzystów, a przede wszystkim nieustanny ryk Marcusa, który w moim osobistym rankingu krzykaczy ze Starego Kontynentu znajduje się w ścisłej czołówce, a nawet na podium.
Dla urozmaicenia własnej sieczki chłopaczki wpadli na zajebiście popularny teraz pomysł pobawienia się w dyskotekowiczów - co mi wcale jakoś odbioru tego albumu nie psuje. "Combat", bo to pierwszy numer z trance"ową wstawką jest zresztą jednym z bardziej koncertowych numerów na całym albumie, i z pewnością znajdzie swoje miejsce w setliście na rzeczonych koncertach. Podobnie ma się sprawa z "The Lie You Bleed For", ale już totalnym zaskoczeniem jest "Given In Death" z gościnnymi, anielskimi wokalami... nie kogo innego jak Sabine Weniger ze wspomnianego już wyżej Deadlock, a racej xDeadlockx. Heaven Shall Burn utrzymuje jeden stały, niezmienny wysoki poziom, i tak jak w przypadku Bolt Thrower lub z innej półki - Dark Tranquility, gównianego albumu jeszcze nie popełnili i Bóg mi świadkiem (choć w niego nie wierzę), że prędko się to nie stanie.
Grzegorz "Chain" Pindor