Rzadko zdarza się, abym pisał tekst z perspektywy bardzo, ale to bardzo zadeklarowanego fana danego zespołu. Oczywiście, staram się nie mieć klapek na oczach, dlatego choćby w przypadku Parkway Drive i ich dwóch ostatnich płyt byłem bardzo krytyczny, ale w gronie zespołów, które obdarzam dużym kredytem zaufania znajdują się bohaterowie tego tekstu.
Pionierzy metalcore’a i jeden z najbardziej zasłużonych amerykańskich zespołów początku dwudziestego wieku zapewnił nam wiele powodów do radości. Najpierw dając podwaliny pod zupełnie nowe granie, a potem wynosząc je na poziom nieosiągalny dla niemal całej konkurencji. W kategorii najlepsze refreny i balans pomiędzy ciężarem a heavy metalową melodyką byli i są na podium. Niezależnie od tego, czy za mikrofonem stoi Jesse Leach czy Howard Jones, każda z inkarnacji Killswitch Engage ma w sobie to „coś” czego szukamy w muzyce. Oczywiście zagorzali przeciwnicy metalcore’a co do zasady nie będą czerpać z tej muzyki przyjemności, za to cała reszta, od fanów Iron Maiden przez In Flames doceni grupę za cholernie dobre linie wokalne (Dutkiewicz znowu bohaterem drugiego planu), groove utworów i ich koncertowy charakter. Z upływem czasu formacja tylko pozornie spuszcza z tonu, zresztą nigdy nie ścigali się z konkurencją, a najbardziej wściekłe numery z dorobku Amerykanów bliższe są thrash metalowej stylistyce niż dzisiejszemu obliczu metalcore’a na death metalowych lub djentowych podwalinach.
Nie bez kozery wspominam o thrashu, gdyż jednym z gości na płycie jest nie kto inny jak sam Chuck Billy. Frontman Testament nagrał wokale do jednego z najbardziej charakterystycznych utworów na płycie („The Crownless King”), którego główny riff spokojnie mógłby się znaleźć na płycie jeśli nie samych ojców chrzestnych thrashu z San Francisco, to na krążku dowolnej retro hordy. Numer ma jednak charakterystyczny dla Killswitch bridge, a w drugiej części odbiega od groove/thrashu na rzecz melodyjnego metalu. Inaczej rzecz ujmując, nawet kiedy panowie zerkają w stronę innych gatunków, prezentowana mieszanka stylów ostatecznie i tak brzmi jak Killswitch Engage. Gitarzysta i lider grupy Adam Dutkiewicz dobrze wie co robi. Wiedział też, że zaproszenie Howarda Jonesa do „Signal Fire” będzie nie tylko dobre marketingowo. Fani zasługują na to, aby w końcu posłuchać obu wokalistów w jednej, skądinąd piekielnie dobrej piosence. Trochę żałuję, że obecne gardło Light The Torch nie pokazało pełni swoich umiejętności w refrenie, ale biorąc pod uwagę jak śpiewa Leach (rok temu przeszedł operację strun głosowych, co skutkowało poważną depresją), w pełni to wybaczam. Tych parę linijek wystarcza.
I tu dochodzimy do sedna całej płyty. „Atonement” prezentuje szeroki wachlarz stylów, przepełnionych skrajnymi emocjami. Mamy bowiem zestaw utworów o spokojniejszym charakterze, za to chwytających za serce tekstami („Unleashed”, „Us Against The World”), a nawet podręcznikową wręcz balladę („I Am Broken Too”). Z drugiej strony, wściekły Leach wsparty gęstą i brutalną jak na Justina Foleya grą (są blasty, nie brakuje thrashowego umpa-umpa) wypluwa z siebie wszystko co leżało mu na wątrobie przez ostatnie dwa lata – i ja takie Killswitch Engage kupuję. Różnorodne, zmieniające nastrój, a jednak tak bardzo podobne do tego, które siedemnaście lat temu dało nam kamień milowy tej muzyki w postaci „Alive or Just Breathing”).
Bardzo dobry album, jeden z lepszych w tym roku, a jeśli patrzeć na sam metalcore, to wciąż ekstraklasa. Co prawda, koronę przekazali wizjonerom z Architects, ale wszyscy dobrze wiemy kto powinien zasiadać na tronie.