Gdyby członkowie Killswitch Engage kierowali się jedynie prawidłami rynkowymi, najprawdopodobniej wypadli by z gry już przy "A Daylight Dies", nie mówiąc o ostatnim albumie z Howardem Jonesem.
Pionierzy metalcore’a, ojcowie chrzestni amerykańskiego melodyjnego metalu wielokrotnie musieli udowadniać, dlaczego akurat ich wizja takiego grania jest słuszna i niemal za każdym razem okazywało się, że tam, gdzie pięciu chłopa woli grać metal zamiast muzyki dla bogatych nastolatków dzieją się rzeczy wprost wspaniałe. Dowodem tego stanu rzeczy jest "Incarnate", siódmy album w dorobku zespołu z Massachusetts.
Stojący za sukcesem zespołu Adam Dutkiewicz nie kryje wywiadach, iż w zespole starają się stać obok tego, co obecnie modne, dlatego nigdy nie zmienili swojego brzmienia. Gdyby ktoś zapytał o to, jak brzmi nowoczesny, amerykański heavy metal wybór Killswitch Engage jako reprezentanta tegoż, byłby w pełni uzasadniony. Mimo oczywistego, a w przypadku "Incarnate" często wiodącego prym pierwiastka brutalności, większość utworów nosi znamiona stadionowych szlagierów, gotowych do śpiewania przez tłumy. Nośność tego materiału bije na głowę wszystkie dotychczasowe dokonania KSE, a śmiem twierdzić, że jednorazowy wyskok w postaci Times of Grace również.
Podstawowy zestaw utworów, z którego przed premierą ujawniono aż pięć singli ukazuje wyjątkowo pozytywne oblicze grupy. Leach wielokrotnie mówił o tym, że pomimo jasnego stanowiska odnośnie świata polityki, stara się pisać w sposób podnoszący na duchu lub skłaniający do refleksji. Oczywiście przeciwnicy zarzucą, nie tylko jemu, ale całemu gatunkowi, obdarcie z ideologicznego przesłania i poniekąd będą mieli rację. Zamiast tego lepiej skupić się na umiejętnie przemycanych smaczkach i wersach, które rzeczywiście mają znaczenia, a opowieści o miłości potraktować jako zło koniecznie. Zresztą, patrząc tylko na sam charakter muzyki jest tu jej zaskakująco mało, gdyż Killswitch Engage Anno Domini 2016 to zespół metalowy jak się patrzy i wplatane co rusz stadionowe refreny (doskonałe harmonie na linii Dutkiewicz-Leach) nie przesądzają ani o zbytniej ckliwości ani o przywiązaniu do gatunku, pod który formacja dała podwaliny.
Dla fanów gitarowych popisów nieco mniej tu dobroci, gdyż jak sam Dutkiewicz nie raz stwierdził: "wszystkie jego sola są takie same", ale na dobrą sprawę, każde cieszy ucho. Nie sposób odmówić mu niezwykle charakterystycznego stylu, a w połączeniu z jak zawsze doskonałym brzmieniem - ja jestem zadowolony. Gorzej kiedy przyjdzie nam przyjrzeć się materiałowi pod kątem samych riffów. Nie obyło się bez mielizn i mam tu na myśli pseudo balladę "Quiet Distress" (w całości) czy trochę przekombinowane "Until The Days".
Momenty, gdy panowie chcą grać nowocześnie i rockowo w mniejszym stopniu przekonują mnie co do słuszności takich manewrów, ale na całe szczęście niemal cały czas zwyczajnie cieszy mnie ten krążek. W czasach kiedy metalcore wyeksploatowano do granic możliwości, zwłaszcza żeniąc go z djentem, normalny, melodyjny metal, fragmentami jawnie puszczający oczko w stronę choćby szwedzkiego In Flames, jest jak balsam na uszy. Można uznać, że cofamy się z Killswitch Engage, ale nic bardziej mylnego. Dawno nie słyszałem tak świeżego grania, w którym można połączyć wszystko co "radio friendly" z potężnie brzmiącą sekcją rytmiczną i dwoma zaskakująco uzupełniającymi się wokalami. Powiedzmy sobie szczerze, ten band to synonim bycia poza jakąkolwiek klasyfikacją i poza wszelkimi oczekiwaniami. Byli, są i będą najlepsi, nieważne czy akurat dokładają do pieca blastem czy wyciskają łzy.
Grzegorz "Chain" Pindor