Można odnieść wrażenie, że poznański Hope to zespół tyleż spóźniony, co i poprzez to spóźnienie mocno przerysowany.
Kiedy odpalicie sobie teledysk do utworu „Miło” z ich najnowszego, czwartego krążka „Name It”, to przywita was zgraja facetów na BMX’ach, w czapkach z daszkiem, po skejtowsku za dużych krótkich spodenkach/spodniach i obowiązkowo w koszulce koszykarza. Image żywcem ściągnięty z MTV początku XXI wieku, gdy w najlepsze panował nu-metal, do upadłego zagrywało się w jedną z pierwszych części Tony Hawk’s Pro Skater, a takie ekipy jak P.O.D. i Limp Bizkit ustanawiały trendy. W wykonaniu Hope wygląda to trochę jak przerysowany obraz amerykańskich nastolatków zaciągnięty w realia nadwiślańskiego kraju.
Limp Bizkit, P.O.D., Korn czy nawet Linkin Park to zresztą wytrychy, gdy mówi się o twórczości Hope. Poznaniacy reprezentują właśnie te klimaty. To wypadkowa nu-metalu, rap-metalu i rap-rocka, gdzie duszno jest od mocnych gitarowych riffów, wokalista naprzemiennie rapuje, wrzeszczy i śpiewa, a wszystko to ubarwiają scratche. Choć bywają też takie momenty, gdzie Hope starają się tą amerykańską estetykę zaciągnąć na polskie ziemie – robi się wtedy wyjątkowo przaśnie, a całość nabiera cech parodystycznych. Zespół zgrabnie porusza się pomiędzy polskim pastiszem rap-metalu w „Most Bida Muzik” czy „Miło”, ostrym nu-metalem („Lego”, „Zero”, „No War”), czy rap-metalem granym już zupełnie na poważnie, w duchu amerykańskiej sceny („Golden Boy”, „Nuthin But A Bitch”).
Mówiąc tu o pastiszu mam na myśli mocno przerysowaną stylistykę rap-metalu, w której panują słoneczne, skoczne klimaty, a język polski i angielski przeplatają się wzajemnie, tworząc przedziwną, choć nie pozbawioną uroku mieszankę. O dziwo, o ile potraktuje się te numery jako żart z gatunku, próbę autoparodii, to słucha się ich całkiem przyjemnie i nie przeszkadza nawet ten językowy miks, który zazwyczaj robi jednak kiepskie wrażenie. Na „Name It” Hope zadbali o to, by słuchacz od pierwszej nuty wiedział, że zespół graną przez siebie muzykę traktuje z dystansem. Podobny zabieg zastosowali Czesi z Denoi na "Disco Violence" i właśnie dzięki temu albumu naszych sąsiadów słuchało się tak znakomicie.
Przede wszystkim właśnie dystans zalecany jest przy odsłuchu „Name It”. Do muzyki, do świata i tekstów. W przeciwnym razie w twórczości poznańskiej kapeli dostrzeże się jedynie przerysowaną próbę wskrzeszenia gatunków, które lata świetności mają już dawno za sobą. Nawet mimo profesjonalnego brzmienia, niezłego warsztatu instrumentalnego i całkiem zgrabnej kompozycji. Przy „Name It” bez wątpienia można się dobrze bawić.