Szwedzi z In Flames od kilku lat nie potrafią wejść na wyżyny swoich możliwości, niestety zawodząc fanów nagraniami mocno odbiegającymi… nawet od metalu.
Dzisiejsza inkarnacja grupy, a raczej jej pozostałości (w szeregach zostało raptem dwóch oryginalnych członków) to zespół rockowy o mocno melodyjnym metalowym zacięciu. W In Flames nie ma już melodyjnego death metalu, a szybkie tempa i agresja to tylko tło, nierzadko wypełniacz. Czy w związku z tym o grupie powinniśmy zapomnieć? Nie. Tym bardziej, że „I, The Mask” to działo najbardziej zbliżone do „starego In Flames” od ponad dekady.
Trzynasty krążek filarów göteborskiej sceny jawi się jako kontynuacja „A Sense of Purpose”, albumu, który w dniu premiery zebrał tonę nieprzychylnych recenzji. W owym czasie nikogo to nie dziwiło, po ciosie jakim było „Come Clarity” zespół znacząco zmienił brzmienie i odszedł od mocno cyfrowego soundu i wściekłych metalowych struktur. Na krążku nie brakowało jednak piosenek, które po latach stały się żelaznymi koncertowymi killerami, sam zresztą wracam do tej płyty z przyjemnością. Ów album jeszcze wpisywał się w kanon In Flames, aczkolwiek jednocześnie zwiastował liczne i rozwijane od „Sounds of A Playground Fading” zmiany. Ostatecznie, gdyby porównać te dwa krążki (tj. najnowszy i „A Sense of Purpose”) okazałoby się, że grupa w końcu wróciła do swojej, mimo wszystko wcale nie tak odległej, ale jednak przeszłości. Ponownie postawili na riffy i nośne, niemal stadionowe refreny („We Will Remember”, „I Am Above”) w towarzystwie kilku ballad („Follow Me”, „Stay With Me”), ale nie zapomnieli o koncertowych strzałach (hit w postaci „Burn”, utworu tytułowego czy „Deep Inside”).
W związku z tym, czy można zarzucić Szwedom obniżenie lotów, niekonsekwencję albo zwyczajne męczenie buły? Ten ostatni zarzut od dłuższego czasu stawiają im prawdziwi „metalowcy”. Z perspektywy fana zespołu muszę przyznać, że jest lepiej niż się spodziewałem, zaś dla osób postronnych mam dobrą radę i jednocześnie wskazówkę. In Flames po licznych zmianach w składzie pozostali wierni jednemu, najważniejszemu aspektowi – melodii, jakich nie ma żaden inny zespół. To, że bawią się muzyką i dziś bliżej im do mainstreamowego rocka/metalu i tras u boku Papa Roach, Five Finger Death Punch czy Within Temptation to nie ujma, a krok do zdobycia szerszego audytorium. Albo się z tym pogodzimy i będziemy cieszyć mimo wszystko dobrą muzyką, albo poszukamy naśladowców spełniających nasze oczekiwania. Szczerze, wydaje mi się, że łatwiej jest przełknąć zmiany niż uparcie szukać grupy, która dokonałaby wskrzeszenia dawno pogrzebanego trupa. Anders Friden nie zacznie nagle growlować, a zmieniający się jak w kalejdoskopie perkusiści nie pociągną reszty w stronę śmierć metalu.
Skoro mowa o osobach odpowiedzialnych za puls, uważam że In Flames niepotrzebnie szukają nowych nabytków w szeregach niewiele znaczących amerykańskich formacji z pogranicza post-hc, ponieważ ostatecznie prezentują się tylko jako sprawni, ale wciąż rzemieślnicy. Pod względem rytmu „I, The Mask” to album bardzo ubogi, zagrany prosto i bez fajerwerków. Tęsknię za atakiem Daniela Svenssona, ale jeśli panowie chcą nieco bardziej „bujać” jak robią to przykładowo w „Voices”, należałoby dać Tannerowi wolną rękę w aranżu. Poza tym bez większych zastrzeżeń.