Jak dotąd Szwedzi zaliczyli tylko dwie poważne wpadki w karierze, a ich największą wadą nie jest brak pomysłu na same kompozycje, co kwestia brzmienia.
Przez lata In Flames przyzwyczaiło nas do zmian, tym bardziej, że po 2000 roku przeszli całkowitą metamorfozę stając się hybrydą wszystkiego co znamy z nu-metalu, metalcore'a i melodyjnego death metalu, pod którego nota bene dali podwaliny. Obecnie twórcy "Clayman" są na rozdrożu pomiędzy stadionowymi zapędami, metalcorem w stylu In This Moment a echem własnej twórczości z czasów "Come Clarity". Dla wielu "Battles" będzie stanowić ostateczny gwóźdź do trumny i rozbrat z Andersem Fridenem i spółką, ale ci bardziej otwarci, gotowi na potężną dawkę refrenów i łatwo wpadających w ucho melodii upatrzą w tej płycie kopalnię prawdziwych hitów.
Krążek ma jednak kilka zasadniczych wad. Pierwszą, mocno rzutującą na odbiór wydawnictwa jest brzmienie. Ja wiem, że dziś w studiu osiągnąć można wszystko, mało tego, jeśli pracuje się z człowiekiem, który w dorobku ma płyty za przysłowiowy milion, to efekt końcowy powinien być potężny, dynamiczny, ale naturalny i tu In Flames poległo, bo w większości numerów gary są schowane za gitarami, a kiedy pojawiają się solówki ktoś kompletnie nieumiejętnie podkręca maksymalnie ich głośność. Nie wiem, czy to zabieg celowy, chęć wyeksploatowania dawno nie słyszanego elementu, czy zwyczajna wpadka, ale band tego kalibru, choć nie musi walić po uszach jak na "Reroute to Remain" powinien podejść do tematu bardziej profesjonalnie. A może, jest jeszcze inna strona medalu, to efekt odejścia na realizatorską emeryturę Andersa Fridena, który od czasu "A Sense of Purpose" odrobinę za mocno maczał palce w brzmieniu zespołu.
Gdyby jednak puścić brzmienie w niepamięć, i skupić się na samych utworach, to każdy z zestawu singli "The End", "Save Me" (!), "Truth" i "Through My Eyes" jest wspomnianym hitem, a dodam do tej czwórki jeszcze fantastyczne, emocjonalne "Before I Fall", z niezłym, niemal rockowym drivem i dość zaskakujący pod względem gry sekcji rytmicznej utwór tytułowy. Swoją drogą, nowy nabytek dobrze wpisał się w zespół i mam nadzieję, że przy kolejnej (oby cięższej) płycie, pokaże pełen wachlarz możliwości. Joe Rickard nie brał udziału w tworzeniu ścieżek na "Battles" i tylko je nagrał, aczkolwiek jeśli brać pod uwagę jego prezencję na scenie, kipi od pomysłów i werwą przebija Daniela Svenssona.
Na koniec o wokalach. Friden z założenia coraz mniej krzyczy, a jeśli już to na koncertach i nie mam mu tego za złe. Nie jest to ten sam wokalista co kiedyś, poza tym, wiele się nauczył, stąd tak duża ilość zarówno refrenów, czysto śpiewanych zwrotek, czy nawet "spoken word". Wielu będzie na nim wieszać psy, ale jeśli ktoś spodziewał się growli a’la "Take This Life", ten po prostu kompletnie wypadł z obiegu. Dziś jeden z najbardziej charakterystycznych frontmanów bawi się głosem, krzyczy kiedy musi, a nie kiedy trzeba i w ten sposób całkowicie odmienia nastrój lwiej części kompozycji.
Czy "Battles" jest w stanie zadowolić fanów In Flames? Tych bardziej otwartych, nie mających ani problemu z rockowymi zapędami jak i dzieleniem sceny, z żeby daleko nie szukać, Hellyeah - jak najbardziej. Tkwiący w przeszłości wielbiciele "starego In Flames" nie mają tu czego szukać. Bo choć od pierwszej sekundy "Drained" wiadomo z kim mamy do czynienia, zespół stawia na zupełnie inne środki wyrazu.
Grzegorz Pindor